czwartek, 7 lipca 2011

Inferno (reż. Dario Argento, 1980)


Nie żadna Suspiria, nie żadna Głęboka czerwień, ale właśnie Inferno jest pierwszym filmem Argento, jaki mi się naprawdę bardzo spodobał (choć na plus były też Ptak o kryształowym upierzeniu i autoironiczne Ciemności). Jeszcze niedawno postrzegałem go jako jednego z najbardziej przereklamowanych artystów kina gatunkowego. Reżysera, który potrafi wykreować kapitalny nastrój i pięknie nakręcić najgorsze sceny grozy/mordu, po to tylko, by zaraz zepsuć to zbyt dużą dawką kiczu i tendencyjnie skonstruowaną fabułą, której motorem napędowym zwykle jest przekombinowana intryga. Rodem z telenoweli. No dobra, do pewnego stopnia dalej go tak postrzegam. Ale już tylko do pewnego stopnia.

Inferno to obraz cechujący się przede wszystkim nietypową strukturą scenariusza, która w wielu miejscach znacznie oddala się od schematu wałkowanego przez autora we wszystkich pozostałych jego filmach, jakie znam. Do pewnego miejsca składa się z nieco odstających od siebie (ale nie jakościowo!) bardzo rozbudowanych sekwencji, i dopiero po niespełna godzinie czasu na plan pierwszy wchodzi jedna tylko postać, okazująca się głównym bohaterem. Owe synchroniczne sekwencje, jak to na udaną próbę ukazania widzom najprawdziwszego piekła przystało, przypominają w głównej mierze ciąg koszmarów sennych, nawiedzających kolejne postaci. Od początku fabuła mimo pewnych jasnych informacji odnośnie zła, z jakim przyjdzie się bohaterom zmierzyć, charakteryzuje się odpowiednią dawką niejednoznaczności oraz przewrotności. Kolejne sekwencje stale uzupełniają się, mówiąc widzowi coraz więcej, ale jednocześnie czyniąc swoich bohaterów coraz mniej odpornymi na zagrożenie. Bo sekwencje uzupełniają się na naszych oczach, nie na ich. To my otrzymujemy kolejne elementy układanki i bezradnie obserwujemy, jak bohaterowie błądzą, nie zdając sobie sprawy z tego, jak ślepi pozostają. A więc suspens, suspens i jeszcze raz suspens.


Akcja dzieje się głównie w pewnym starym, ogromnym hotelu i jego okolicach. Na terenie, który stanowi bardziej metaforyczną niż dosłowną bramę (jedną z bram) do piekła. Ale stanowi ją bez wątpienia. Całej fabule towarzyszy pewna dawka abstrakcji. Przedstawioną historię odrealnia to całkiem subtelnie, zgrabnie łącząc to, co rzeczywiste z tym, co "kosmiczne". Przy okazji neutralizuje też potencjalne zarzuty o niedorzeczności poszczególnych wydarzeń. Bo teoretycznie ich nie brakuje, ale w praktyce nie są dla Inferno żadnymi minusami. Film, będąc więc wyjątkowo złowieszczym, upiornym i nierzeczywistym, a jednak czyniącym zło czymś realnym, czasem wręcz namacalnym, wydaje mi się horrorem miejscami bliskim ideału. A przynajmniej do pewnego miejsca. Bo, jak to często bywa (szczególnie u Argento), gorzej robi się wtedy, kiedy przychodzi do rozwiązania akcji i spointowania historii. Całkiem wyrafinowana opowieść niechybnie ulega "gatunkowemu strywializowaniu". Konstrukcja rozsypuje się brakiem pomysłu na miarę wcześniejszych, z reguły świetnych rozwiązań. Zamiast kontynuować hipnozę, przerywa ją kilkoma okrzykami i jakimś wybuchem.

Jak mi się wydaje, Inferno w znacznej mierze posiłkuje się modelem giallo stworzonym przez Mario Bavę. Pomijając to, że Argento wplata do fabuły elementy jawnie fantastyczne, które teoretycznie powinny dyskwalifikować film jako rzecz związaną z tym podgatunkiem, Inferno zdaje się jego podstawy bardzo ciekawie rozwijać, wyprzedzając o krok amerykańskie slashery (nie pod względem ilości akcji, a specyficznego podejścia do kolejnych przedstawionych postaci, stale się zastępujących). Zresztą owe elementy fantastyczne są z reguły stonowane i serwowane dosyć sporadycznie, co powoduje, że autor przeważnie unika zbędnego kiczu, a dzięki czemu większość tego filmu odbierać można czysto metaforycznie. W tym właśnie tkwi jego największa siła, to właśnie sprawia, że ten cały koszmar jest tak prawdziwy, mimo wszystkich absurdów, jakimi po drodze nas częstuje. Zbliża to też dzieło Argento do kina zgoła innego. Mam tu dwa skojarzenia: Roman Polański i David Lynch. W przypadku tego pierwszego będzie to przede wszystkim Lokator (groteskowe rysy), w przypadku tego drugiego - coś między Głową do wycierania (atmosfera) a Twin Peaks (estetyka). Szkoda tylko, że film rozsypuje się pod koniec jak domek z kart, a i po drodze nie brak zanadto gatunkowych chwytów. Nie mniej jednak i tak ma bardzo dużo do zaoferowania.

14 komentarzy:

  1. Końcówka film jest naprawdę beznadziejna, coś wyskakuje i niemal robi "Buuuuu!!!". I masz się widzu bać, a zamiast tego odbiorcy otwierają się usta z niedowierzania. Co ciekawe reżyser jak się wydaje był tego świadomy bo powtórzy ten tandetny manewr w "Operze", ale dodał widza, który równocześnie komentuje to z niedowierzaniem (odnoszę się do sceny z klatką z krukami - kuriozum!!!!). Dzięki czemu reżyser osiąga kicz w cudzysłowie, czyli camp. Moim zdanie cwane zagranie, bo reżyser ma skłonności do kiczu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zdaje się, że wręcz ubóstwia kicz. Opery nie widziałem, ale bardzo ciekawie z takim "przesadyzmem" wyszła mu Phenomena. Też kuriozum, ale fajnie się ogląda. Nagromadzenie kiczu osiąga w finale kosmiczne rozmiary. I choćby dlatego warto to zobaczyć.

    OdpowiedzUsuń
  3. On zwykle nad kiczem panuje (jest w tym coś z Almodóvara), ale z nie wyjaśnionych przyczyn finał każdej niemal historii proponowanej przez niego musi byś kiczowaty do kwadratu, czy sześcianu. Inna kwestia to aktorstwo, mam wrażenie, że to jak grają aktorzy w ogóle go nie obchodziło.

    Większość jego filmów się dobrze ogląda, ale w czasie seansu atakują widza sprzeczne impulsy typu "ale genialnie to pomyślane", "ale napięcie, jaki pomysł" lub "jak można było to tak spieprzyć", czyli ciągłe wahnięcia: podoba-nie podoba. Co delikatniejszy widz może tego nie wytrzymać.

    OdpowiedzUsuń
  4. Z tymi aktorami, to chyba różnie. W Inferno aktorstwo było dosyć oszczędne, co mi się podobało. Tego przeciwieństwo było z kolei obecne w Phenomenie, gdzie faktycznie wyglądało to, jakby się reżyser aktorami w ogóle nie interesował.
    Z tymi wahaniami kojarzy mi się z kolei teraz z ekstremum znanym z niektórych filmów Żuławskiego;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Filmy Żuławskiego zawszę spaja świetne aktorstwo, a u Argento zawszę coś szwankuje, cóż człowiek może sobie skruszyć plomby od zgrzytania zębami.

    Polecam jeszcze jego "Syndrom Stendhala", film z bardzo ciekawym pomysłem. Radzę unikać filmu "Upiór w operze", film jakby nie jego, jedyna ciekawostka to jego córka Asia Argento, która przez pół filmu biega nago. Ciekawe jak się kręci film z córką jako obiektem erotyczny, film podskórnie kazirodczy. Warto zobaczyć jego nieudany film "Czy lubisz Hitchcocka?", róże cytaty z Hitchcocka, jak by to reżyserował De Palma to było by coś, i jeszcze to silikonowe aktorki, fe!!

    OdpowiedzUsuń
  6. Widziałem Syndrom Stendhala. Zdaje się, że tam też Asia paradowała nago? Pamiętam, że bez gwałtu się nie obyło.
    Czy lubisz Hitchcocka nawet mi się podobało. Takie to pastiszowe i jak na Argento dosyć stonowane. Film nie wyglądał mi na jego robotę. Ale tak jak Syndrom, widziałem to kilka lat temu. Jedyne, co naprawdę z tego pamiętam, to dialogową scenę z wypożyczalni video na temat filmów Lyncha (Blue Velvet vs. Eraserhead).

    OdpowiedzUsuń
  7. Tak, była scena gwałtu i to wielokrotnego, trochę nagości też, ale można powiedzieć, że było to uzasadnione fabułą. W "Upiorze..." jest dużo scen nagości, których trudno czymkolwiek uzasadnić, nagość jest celem samy w sobie. Przy okazji wydaje mi się, że "Syndrom Stendhala" był jego ostatnim w mare udanym filmem. Później zaczął kręcić film na gorszym sprzęcie, pogorszyła się jakość obrazu (tak jest w "Czy lubisz Hitchcocka?"), co mim zdanie bardziej odbiło się na jego filmach niż kiepski scenariusz, czy zła gra aktorska. Prysł klimat, film zaczęły wyglądać naprawdę podrzędnie. Jak zobaczysz np. "Matkę łez" zrozumiesz o co mi chodzi, taśma światłoczuła daje bardzo dużo.

    OdpowiedzUsuń
  8. Podobno Matka łez sprawdza się jako komedia. Ogólnie boję się tych późnych filmów Argento. Właściwie to wszystkich się boję, ale ostatnich najbardziej;)
    Chyba najlepszym znanym mi przykładem szkody, jaką wyrządziła zmiana sprzętu, jest twórczość Lyncha. Te jego cyfrowe obrazy wyglądają przy wcześniejszych jak zwykła amatorszczyzna.

    OdpowiedzUsuń
  9. Dobrym sposobem wyboru jego filmów jest przyglądanie się jego współpracownikom, moim zdanie filmy przy których scenarzystą był Franco Ferrini są całkiem niezłe, ale radzę unikać tych jego filmów, gdzie scenarzystami są jacyś amerykanie. Patrząc pod tym kontem dobrze zapowiada się jego nowy film "Dracula 3D", wydaje się, że nawet film mia porządny budżet, tylko szkoda, że zatrudnił córkę.

    David Lynch przy ostatnich filmach popadł w obsesje pt. "zrobię to sam najlepiej", ale zapomniał, że najlepsze filmy powstają w zespole. W ten sposób narodził się "Inland Empire", mój kolega mówi, że ten film jest krokiem na przód w budowaniu narracji przez Lyncha, ale pod względem jakości obrazu, szkoda słów.

    OdpowiedzUsuń
  10. Wcześniej zapomniałem napisać, że w "Syndromie Stendhala" są bardzo fajne nawiązania do Hitchcocka.

    OdpowiedzUsuń
  11. Może i są nawiązania do Hitchcocka w moim ulubionym "Syndromie Stendhala", ale przede wszystkim to niezła wariacja na temat "Wstrętu" Polańskiego. "Inferno" obejrzałem przed chwilą zachęcony twoim testem. No i powiem że faktycznie jak na Argento, którego też uważam za przereklamowanego autora, ale znakomitego kolorystę, to naprawdę nietypowy film. Przede wszystkim scenariusz, struktura narracyjna robią swoje. Jest suspens którego u Argento raczej nie ma (sorry batory), i nie ma piętrzenia irracjonalnych zwrotów akcji. Tylko że tak gdzieś w drugiej połowie film zaczął mnie męczyć... Ale jak na Argento to i tak niezłe osiągnięcie, bo zazwyczaj śmieszy albo irytuje. Będę "Inferno " wspominał przyjemnie. Oglądałem też wczoraj ów słynny nieudany "Do you like Hitchcock". Cóż, też przyszedł mi do głowy DePalma. Ogólnie to laboratorium cytatów, ale momentami reżyser Argento przypomina sobie jak Hitchcock budował swój suspens i do niego nawiązuje. Film również - jak na Argento - może być. No i niezłe aktorki hehe.
    To tyle z mojej strony na temat Dario Argento, włoskiej inkarnacji Alfred Hitchcocka :P

    OdpowiedzUsuń
  12. Dzięki za cynk (Ferrini). Będę miał to nazwisko na uwadze.
    Racja z tym Lynchem. Nawet soundtrackami zaczął się zajmować. Miejscami to akurat przyniosło niezłe efekty, ale tylko miejscami.

    Buri, zobacz sobie Ptaka o kryształowym upierzeniu. Moim skromnym dużo lepszy od kolejnych, jakie w latach 70. spłodził. Przede wszystkim ze względu na prostotę scenariusza, bez silenia się na zbędne kombinowanie. I muza Morricone tam zabija. Jest też pewna scena nie mordu, a tego co po mordzie następuje - w momencie, gdy bohater nie może się uwolnić z pewnej ciasnej przestrzeni i jest świadkiem powolnego umierania pięknej nieznajomej. To robi dużo większe wrażenie niż tradycyjne argentowskie mordy.
    Ale oczywiście w finale musiał odpowiednio przeszarżować. Choć to akurat zaczerpnięte jest z filmu Bavy - Dziewczyny, która wiedziała za dużo.

    OdpowiedzUsuń
  13. (u Bavy było to jednak niezłe, przede wszystkim świeże - Argento z tego typu zagrywki zrobił z czasem pewien schemat)

    OdpowiedzUsuń
  14. widziałem "Ptaka", nie podobał mi się

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się