czwartek, 30 sierpnia 2012

Django


Ocean kiczu z artystycznym zacięciem. Najbardziej znany - choć zdecydowanie nie najlepszy - film reżysera o wiele mówiącym pseudonimie "The Other Sergio". Druga, po Za garść dolarów, wariacja na temat Straży przybocznej i najbardziej wpływowy western w historii kina spod znaku spaghetti*. Dość powiedzieć, iż doczekał się ponad 20 nieoficjalnych sequeli i 2 razy tyle filmów w różnym stopniu się nim posiłkujących, a w Niemczech, gdzie osiągnął jeszcze większy sukces niż we Włoszech, w celach marketingowych imię głównego bohatera pojawiało się w każdym tytule, w jakim tylko zagrał odtwarzający go Franco Nero. Niezależnie od gatunku.

Wiele o charakterze filmu mówi już sama czołówka, w której obserwujemy sunącego przez błotniste pustkowie weterana wojny secesyjnej, odzianego w podziurawiony, wcale brudny mundur Północy i ciągnącego za sobą trumnę. Oto Django, bezwzględny socjopata, przy którym leonowski Człowiek Bez Imienia jawi się jako dziecko w piaskownicy (z całym szacunkiem!). Mało tego, Django to personifikacja śmierci i swoista wariacja na temat Jezusa w jednym. No, prawie. Jego leniwy "marsz" ilustruje okropnie tandetna, ale też jak najbardziej przyjemna (urocza) muzyka autorstwa Luisa Bacalova. Coś jak Morricone w wersji pop.

Już w pierwszej scenie pada 10 trupów - zaraz po biczowaniu i próbie podpalenia. A pamiętacie finałową masakrę z Dzikiej bandy? Tutaj coś podobnego następuje gdzieś po 30 minutach (choć ze względu na minimalny wręcz budżet prezentuje się oczywiście mniej efektownie). Później tempo akcji wcale nie zwalnia. Przesadzone jest tu absolutnie wszystko i bynajmniej nie dlatego, że to po prostu kino klasy B (choć jednocześnie typowe dlań nieudolności często wywołują śmiech). Corbucci był bowiem w takim samym stopniu "niskogatunkowym" rzemieślnikiem, co artystą.

Django to alegoria polityczna, głównie (bo nie tylko) o wymowie antyrasistowskiej, a za sprawą symboliki religijnej, groteskowych postaci, dużej dawki nierzadko sadystycznej przemocy, błota zastępującego pustynię czy choćby braku oślepiającego słońca - Dziki Zachód czyniąca Piekłem. Szkoda więc, że scenariusz okazuje się w drugiej połowie trochę niedopracowany, a niedobór środków i ekspresowe tempo realizacji czasem  rzucają się w oczy. Co nie zmienia faktu, iż jest to rzecz, jak na standardy ówczesnego westernu, nowatorska. A i dziś potrafi nieźle zaskoczyć. Ale to właśnie cały Corbucci - niby chłop trochę bez wyczucia (o pieniądzach nie wspominając), ale pomysłowy i odważny. Pośród twórców wyznaczających nowe granice gatunku znajdował się w ścisłej czołówce, a jego dokonania do teraz inspirują kolejnych autorów kina popularnego. Nie wierzycie? Zapytajcie Rodrigueza, Miike, Refna i Tarantino.

* Najbardziej wpływowy w obrębie samego spaghetti, nie kina w ogóle.

12 komentarzy:

  1. Jeden z moich najukochańszych spaghetti westernów :). Choć mam świadomość, że nie jest to w żadnym wypadku film wybitny; sam Corbucci robił zresztą lepsze, żeby wspomnieć choćby znakomitego "Człowieka zwanego ciszą". Ale "Django" też daje radę i to pomimo mikroskopijnego budżetu i rozłażącego się w pewnym momencie scenariusza. Zawsze mi się podobało, że wioska, w której to się wszystko rozgrywa zupełnie nie wygląda jak typowa westernowa wioska - jest brudno, brzydko, słońca nie ma, ludzie brodzą po kolana w błocie. Ponoć była to świadoma decyzja Corbucciego, żeby nadać filmowi charakter surowości (niespotykana w tamtych czasach ilość przemocy też się do tego na pewno przyczyniła).

    Aha, no i dziwi mnie wpływowość tego filmu. W sensie - nie tyle sama wpływowość, co fakt, że dzisiaj zawsze jest w cieniu filmów Leone, podczas gdy wtedy był dużo większym hitem, niż którakolwiek część trylogii dolara. Ale to pewnie kwestia tego, że nie do końca wytrzymuję próbę czasu. Zawsze mnie też bawiło, że włoscy producenci starali się za wszelką cenę szukać aktorów podobnych do Nero. Dzięki temu karierę zrobili międzyb innymi Maurizio Merli i Terence Hill :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Też uwielbiam, choć w filmografii Corbucciego to u mnie numer cztery (tak siląc się na obiektywizm).

    Co ciekawe, już tutaj Corbucci chciał wykorzystać śnieg, ale mu na to zwyczajnie nie pozwolono. Obraził się więc i pojechał do domu. Musieli go prosić żeby wrócił na plan. Ale o śniegu w dalszym ciągu nie było mowy. Jak wiemy, i z czego wielce się cieszymy, do czasu :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Być może nieco słabsze od "Silenzio", ale i tak jest to jeden z najlepszych westernów, nie tylko w obrębię spaghetti. Przede wszystkim jest to film cholernie inspirujący i zasługuje na taką samą uwagę co filmy Leone, może nawet większą, gdyż Corbucci był chyba nieco bardziej pesymistyczny niż Leone. A muzykę Bacalova uwielbiam i w życiu nie nazwałbym jej "okropnie tandetną" :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak dla mnie "Django" to dobre spaghetti, z fragmentami słabymi i fragmentami kapitalnymi, ale "Człowiek..." to już arcydzieło gatunku.
    Miałem na myśli wyłącznie kompozycję otwierającą (i kończącą) film. Bacalov ogólnie na plus, szczególnie w finale (oraz w "Grand Duel").

    OdpowiedzUsuń
  5. Racja, o śniegu w "Django" też kiedyś czytałem, ostatecznie chyba użył błota jako substytutu ;)

    Piosenka tytułowa rzeczywiście jest kiczowata, ale wpada w ucho. No i Miike ją całkiem fajnie przerobił w swoim "Sukiyaki Wertern Django" :)

    OdpowiedzUsuń
  6. http://whatculture.com/film/interview-franco-nero-on-django-quentin-tarantinos-django-unchained.php :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Wielki film, do wielokrotnego oglądania. Uwielbiam scenę napadu na garnizon, pod junacką muzyczną ludowiznę, gdzie czuc, że nie chodzi tylko łup, ale też samo zabijanie żołnierzy sprawia Meksykanom i naszemu bohaterowi mega frajdę. Cała sekwencja, kiedy na skutek przypadku ( lub Siły Wyższej? ) wiarołomny Django traci złoto i zaraz potem zostaje okrutnie ukarany zrobiona jest z nie lada talentem. Corbucci ujawnia tu pierwszorzędny warsztat i takież wyczucie dramaturgii.Fajne są niektóre pomysły obsadowe: grający Jacksona Hiszpan Eduardo Fajardo wogóle nie przypomina postaci z Dzikiego Zachodu. Wygląda, jak jakiś współczesny, mega wredny dyrektor wielkiej korporacji :D Z innych dzieł Corbucciego, to ma się rozumiec ,, Il Grande Silenzio'' rządzi i wymiata po wsze czasy. Kocham takie nihilistyczne westerny bez happy endu, uważam, że tylko ,, Cry for Me, Billy'' Williama Grahama przebija go w tej materii. Fajny jest ,, Navajo Joe'' a zapomniany kompletnie ,, The Specialist'' z Johnny Hallydayem'' wręcz bardzo dobry. Natomiast nie mam przekonania do zapatystowskich ,, Il Mercenario'' i ,, Vamos a Matar Companeros'' ; ni to na serio , ni na jaja, nie lubię czegoś takiego. Za to chętnie obejrzałbym ,, Sonny & Jed'' z Susan George.

    OdpowiedzUsuń
  8. A no Jackson to krwiożerczy imperialista przecie :)
    Fajny jest "Navajo Joe", ale sceny akcji w pewnym momencie przytłaczają. Czasem odnosiłem wrażenie, że Corbucci chciał po prostu przebić liczbę trupów z "Django", zapominając o fabule. Z założenia ciekawej, szczególnie pod kątem głównego bohatera. + mocarna ścieżka dźwiękowa.
    Ja bardzo lubię i "Il Mercenario" i "Companeros", ale obu daleko do "Faccia a faccia" Sergia Sollimy. Tyle że to Zapata śmiertelnie poważna i wyjątkowo przewrotna.
    "Specjalistów" nie widziałem. Widziałem za to "Hellbenders", ale już nic z niego nie pamiętam. Czas sobie przypomnieć. I nadrobić zaległości.

    OdpowiedzUsuń
  9. ,,Twarzą w Twarz'' Sollimy jest bez porównania lepszy od tych dwoch Corbuccich, G. M. Volonte zagrał genialnie wykształconego i wymuskanego typa, który dostępuje rytuału przejścia w Zło, odrzucając precz całą swą wysoką kulturę, by móc stac się prawdziwym sobą. Bardzo skomplikowana postac, jak na spaghetti western. Volonte ( komunistyczny ultras ) i Tomas Milian ( uciekinier z Kuby) o mało się nie pozabijali na planie.
    Ale najlepszym spag westem Sollimy jest ,, The Big Gundown''aka ,, Resa Dei Conti'' z Van Cleefem i Milianem. Arcydzieło. Ennio i tu stanął na szczycie możliwości, a John Zorn tak też zatytułował swoją płytę z totalnie porąbanymi coverami Morriconego.

    OdpowiedzUsuń
  10. Recenzja zachęciła mnie do ponownego obejrzenia filmu. Pierwszy i jedyny raz widziałem go ze 12 lat temu :-)

    A tak przy okazji- naprawdę świetny blog. Jeden z niewielu, które regularnie czytam.

    Bogusz Dawidowicz

    OdpowiedzUsuń
  11. Fajnie, ale przede wszystkim polecam "Człowieka zwanego Ciszą".

    Dzięki!

    OdpowiedzUsuń
  12. Zastosuję się do rekomendacji, ponieważ "Człowieka zwanego Ciszą" nie widziałem wcale.

    Bogusz

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się