czwartek, 7 listopada 2013

The Badlanders i Django Lives, czyli (ewentualne) requiem dla spaghetti westernu

  

Spaghetti western nie żyje, wiadomo. Raz na jakiś czas jego odór czuć bardzo intensywnie. A to ktoś nakręci "Mad Maxa", a to ktoś spłodzi "El Mariachi", a ktoś jeszcze inny "Kill Bill", "Sukiyaki Western Django" czy innego "Dobrego, złego i zakręconego". Ale prawdziwego spaghetti westernu, tak jak wieśniaków z pewnej piosenki, już nie ma i nie będzie. Zdarza się jednak, że wstaje on zza grobu jako zombie, choć bez wywołania epidemii. Było tak w wypadku "Jonathana zwanego niedźwiedziem", filmu nieświeżego, a mimo to ciągle smacznego. Cóż, dobre ścierwo nie jest złe. Tak się też składa, że w ciągu ostatniego roku natknąć się można było na zapowiedzi aż dwóch filmów tego typu. I opisy obu z nich brzmią dosyć apetycznie, niestety ich powstanie stoi pod znakiem zapytania. Ale zacznijmy od początku.

Pierwszy z nich to "The Badlanders" i o jego realizację zabiegano tak naprawdę już ponad 10 lat temu. A dokładniej, stale zabiega o nią Enzo G. Castellari. Nic dziwnego - to koleś, który opowieści o Dzikim Zachodzie kocha prawdopodobnie bardziej niż najbliższą rodzinę. Przy każdej okazji podkreśla, że western był jego ulubionym gatunkiem w dzieciństwie i jego odwiecznym marzeniem była realizacja przynależnych doń filmów. Zresztą to boomowi na spag-west w latach 60. Castellari zawdzięcza start swojej kariery. W ciągu pierwszych 9 lat twórczości nakręcił on 8 westernów. W międzyczasie gatunek zaczął umierać i reżyser zaczął rozglądać się za innymi terytoriami. Tyle że, jak sam podkreślał, jedyną różnicą między makaroniarskimi westernami a kinem poliziottesco (gdzie osiągał wtedy największe sukcesy) było to, że konie należało zamienić na samochody. A kiedy gatunek wydawał się już całkiem martwy, autor "Johnny'ego Hamleta" reanimował go w 1976 roku mistycznym "Keomą" (nazywanym tu i ówdzie ostatnim wielkim spaghetti westernem). Na chwilę, bo na chwilę, ale jednak. (Warto też dodać, że ten właśnie film Castellari uważa za swój ulubiony i zdecydowanie najlepszy, podobno nawet płacząc za każdym razem, kiedy go ogląda.)

Na początku lat 80. nakręcił trzy kultowe akcyjniaki. Drugi z nich, post-nuklearny "The New Barbarians", to - jak mówi - western, ot w innych dekoracjach (biorąc pod uwagę to, że film wzorowany był na "Mad Maxie", śmiało stwierdzić można, że historia zatoczyła koło). Wreszcie w dekadzie kolejnej reżyser ponownie spróbował reanimować Dziki Zachód, tym razem za sprawą wspomnianego wcześniej "Jonathana zwanego niedźwiedziem". Nie udało się. Nic dziwnego - makaroniarskie kino gatunku zasadniczo też już było martwe. Enzo ciągle jednak zdaje się żywić nadzieję na jego odrodzenie. Gdzieś w 2005 roku zaczął głośno mówić o nowym westernie zatytułowanym "The Implacable Ones: The Angel, the Ugly, the Test". Nie wiedział, kiedy zacznie się realizacja, ale wszystko wskazywało na to, że to tylko kwestia czasu. Wszak wybrane już były lokacje w Almerii i znana już była obsada: Franco Nero, Keith Carradine, Christopher Lambert, Rodney A. Grant oraz Quentin Tarantino w roli epizodycznej. 

Fabuła filmu, którego tytuł zmieniony został na "The Badlanders", dotyczyć ma polowania na wyjętego spod prawa Indianina imieniem Tawanka. Oto bowiem pewien senator, celem złapania fuchy w Białym Domu, potrzebuje sukcesu, który ukoronowałby jego kampanię. Do odnalezienia zbiega wynajmuje on na poły legendarnego Pinkertona. Ten zaś wysyła za poszukiwanym trzech zbirów. W międzyczasie okazuje się, że Tawanka zmierza w swoje rodzinne strony, aby tam umrzeć. Podczas ścigania go jeden ze wspomnianych zbirów zaczyna fascynować się czerwonoskórymi... Jak w jednym wywiadów mówił Nero, film ma być hołdem dla Johna Hustona i Sergia Leone, przy jednoczesnym odnoszeniu się do "Profesjonalistów" Richarda Brooksa. Ja do tego dodałbym też "The Big Gundown" Sergia Sollimy, ale to tak swoją drogą. Jak powiedział mi Grzegorz Fortuna, w innym wywiadzie Nero opisywał jedną ze scen filmu. W niej, napychając lufy strzelby monetami, jego bohater miał jednym strzałem posłać do piachu trzech przeciwników na raz. Jednego z nich miał zagrać Tarantino, pozostałych - Eli Roth i Robert Rodriguez.

O projekcie zrobiło się jednak cicho i aż do tego roku wydawało się, że i sam Castellari już o nim zapomniał. Ale oto przecież premierę miał "Django Unchained", który swoim powodzeniem trochę rozreklamował filmowy Dziki Zachód. "Zaczynamy znowu kręcić westerny - cieszył się więc Castellari i przypominał, że "Tarantino obiecał zagrać małą rolę". Doszło też do pewnych zmian. Z obsady wyleciał Christopher Lambert, Nero nie ma już grać jednej z ról głównych, lecz epizod, a film ma być kręcony nie w Almerii, lecz w USA. Do tego pojawiły się plotki, że w "The Badlanders" wystąpią Liam Neeson, Ethan Hawke i Mickey Rourke. I, o ile się nie mylę, zero dalszych informacji. Cisza. No to przejdźmy do drugiego z planowanych westernów "neo-spaghetti". 

Scenarzystami "Django Lives" są Mike Malloy (autor dokumentu "Eurocrime! The Italian Cop and Gangster Films that Ruled the 70's", na którego seans czekam od wielu miesięcy) i Eric Zaldivar (na koncie mający współprodukcję mikrobudżetowego westernu "The Scarlett Worm"). Obaj to, rzecz jasna, maniacy włoszczyzny. Ten drugi udzielał się na jednym z internetowych forów poświęconych spag-westowi. Tam też, w 2007 roku, poznał kolejnego maniaka, Kevina Cacy, i przedstawił mu swój pomysł na sequel kultowego hitu Sergia Corbucciego. Zachwycony Cacy postanowił pomóc w produkcji wymarzonego filmu (i jest teraz jego koproducentem). Oczywiście nie było opcji, ażeby taki tytuł nakręcić z kimś innym niż Franco Nero w roli Django. 71-letniego dziś Włocha znał zaś ich znajomy Malloy, wszak przeprowadzał z nim wywiady do wspomnianego dokumentu o poliziottesco. I to właśnie podczas realizacji "Eurocrime!" wręczył Nero trzy-stronicowy treatment "Django Lives". Kilka miesięcy później Malloy, Zaldivar i Cacy przylecieli do Los Angeles, gdzie akurat przebywał aktor, i zaprosili go na zrobiony przez nich obiad. Wtedy też wręczono mu ukończony już scenariusz. Po niewątpliwie bardzo smakowitym steku nie śmiał im odmówić.

Fabuła "Django Lives" rozgrywać się ma w 1915 roku. Podstarzały (anty)bohater, wzorem Wyatta Erpa czy Buffalo Billa, pracuje jako konsultant od Dzikiego Zachodu na planach niemych westernów. Wkrótce poznaje pewnego reżysera, z którym wchodzi w (jakąś, zapewne produkcyjną) spółkę. Reżyser ten zostaje jednak zamordowany. Okazuje się, że miał na koncie spore długi, które nagle wpadają na konto Django. Bohater ucieka przed wierzycielami. Trafia do odciętego od świata miasteczka i tam się przed nimi ukrywa. Niestety (a może raczej - na szczęście) miasteczko okazuje się być targane problemami i Django wplątuje się w odpowiednio krwawy konflikt...

W przeciwieństwie do "The Badlanders", wiadomo już, że do rozpoczęcia produkcji trzeciej (jeśli nie liczyć tej tarantinowskiej) opowieści o ikonicznym rewolwerowcu jest w miarę blisko. Wiadomo już, że operatorem filmu będzie Robert Yeoman ("Narkotykowy kowboj", "Moonrise Kingdom"), a montażystą Joe D'Augustine ("Dobry, zły i brzydki", współpraca przy "Kill Bill" i "Bękartach wojny"). Niestety pojawił się problem z prawami autorskimi. O ile żadnych przeciwwskazań nie widzi rodzina od dawna nieżyjącego Corbucciego, o tyle dużej - jak na budżet filmu niskobudżetowego - kwoty domaga się kompozytor Luis Bacalov. Smutne. Przyszli twórcy filmu całą nadzieję pokładają w mającym miejsce w tym tygodniu American Film Market. Tam może uda im się sprzedać niepowstały jeszcze film, a tym samym zarobić potrzebne fundusze. Celem rozreklamowania projektu puszczono w obieg pocztówkę (moim skromnym śmiało można nazywać ją teaser posterem). Pojawił się też pomysł wsparcia ze strony fanów poprzez uczynienie Facebooka tzw. Francobookiem

W wypadku obu projektów trochę dziwi brak pomocy ze strony Tarantino. No dobra, Castellariemu obiecał swój skromny udział, ale to, jak się okazuje, niekoniecznie dużo. Autor "Wściekłych psów", który całą swoją karierę zawdzięcza dziesiątkom przeróżnych filmów, w tym wielu produkcji włoskiej, mógłby przecież choćby wspomnieć o planowanych tytułach, a już ich twórcom byłoby łatwiej. Tymczasem swoje wpływy wykorzystuje, by reklamować szmiry pokroju "Hostelu" i "Człowieka o żelaznych pięściach". Niech żyje kolesiostwo.

Na zakończenie proponuję seans kilkuminutowego hołdu dla spag-westu, nakręconego w 2002 roku przez Alessandro Diminiciego "The Last Pistolero" z Nero w roli tytułowej. Sympatyczne, choć może niechcący uwypuklające, że na spag-west, choćby ten pozagrobowy, nie ma już dziś miejsca. KLIK.

"Django"

12 komentarzy:

  1. Bardzo ciekawy tekst, rzeczywiście szkoda, że Tarantino w żaden sposób nie pomógł obu filmom. "The Last Pistolero" przyjemne.

    Z innej beczki - pisałeś może kiedyś (albo masz zamiar) o westernach psychologicznych Anthony Manna, czy raczej Cię one nie interesują?

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie pisałem, ale prawdopodobnie coś krótkiego o nich napiszę. Mam plan zrobić sobie wielki maraton amerykańskiego westernu. Trzeba odświeżyć to i owo i nadrobić zaległości. Manna zabraknąć nie może.

    OdpowiedzUsuń
  3. To fajnie, bo chętnie poczytam. Plan ambitny, powodzenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dołączam się do prośby - również chętnie poczytam :)

      Usuń
  4. Rewelacyjny wpis, szczególnie zainteresowały mnie wszelkie te azjatyckie wariacje :)

    "The Last Pistolero" ciekawy i trzymający w napięciu (przez te całe trzy minuty), niestety smutny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety żaden z tych filmów nie wykorzystuje swojego potencjału. Miike zepsuł historię zbyt szybkim montażem (a taką piękną muzykę mu Endo skomponował), a Jee-woon gubi się gdzieś w połowie. Niemniej i tak warto zobaczyć.

      Usuń
  5. Także nie wiadomo, co z westernowym projektem Chan Wook Parka - ' Brigands of Rattleborge' , który się zapowiada obiecująco ( czytaj: krwawo, jak cholera ).
    Widziałem ' Scarlet Worm' Michaela Fredianelliego - całkiem sympatyczny, skromny filmik z udziałem weteranów gatunku : Dana van Husena i Bretta Halseya. Tego reżysera trzeba wziąc pod lupę.
    ' Jonathan of the Bears' spoko - głupawy wprawdzie momentami, ale świetna kaskaderka, Nero & Saxon & Hess + Kałmuki w rolach Indian ( film kręcono w Rosji ) i ogólnie porządna filmowa robota robią na bardzo przyjemne widowisko.
    Moim zdaniem dwa razy udało sie wskrzesic spaghetti western w formie klinicznie czystej - nie żadne tam ,, powstałe z inspiracji'' ,, w hołdzie'' czy inne ,, futuro-wariacje'' :
    ' Blind Justice' Richarda Spence'a 94' ( produkcja telewizyjna ! ) z Armandem Assante, Elisabeth Shue i Robertem Davi - swego czasu był w prawie każdej wypożyczalni kaset.
    Oraz ' Desperate Trail' P.J. Pesce 95' z Lindą Fiorentino - też był na kasetach pt ' Szlak Straceńców'. Pesce zrobił też westernową trojkę ' From Dusk till Dawn' , bardza z resztą udaną.
    A po tym strzale, to Eli Roth mógłby już tak na tej glebie zostac :D
    Skądinąd wygarnięcie do typa z obrzyna załadowanego drobnymi monetami, to motyw z ' Pata Garretta i Billy Kida'.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie słyszałem o tym projekcie Parka, opis fabuły brzmi fajnie.

      Gdzie dorwałeś "The Scarlet Worm"?

      Rothowi udała się jedna rzecz - "Thanksgiving"... No, animowane "The Rotten Fruit" jest całkiem ok, o ile mnie pamięć nie myli.

      Wydawało mi się, że znam tego Pecinpaha na pamięć :>

      Usuń
    2. ' Szkarłatnego Robala' przyniósł mi Długi John Silver .
      ' Cabin fever' i 'Hostel' to są rzeczy oglądalne, tyle że takich średniaków to co roku wychodzi od zajebania i z jakiej brochy ten drugi stał się takim hitem, to nigdy nie zrozumiem. To jest , jak awans społeczny wsioka z Barył :D

      Billy w taki sposób zabija Ollingera - zastępcę Garretta, który go nienawidził. W pełnej wersji mamy potem scenę, jak kupuje od jakiegoś gościa konia, na którym wyjedzie z miasteczka. Proponuje mu za niego bardzo niską sumę .
      - Billy, to strasznie mało.
      - Jak ci mało, to wydłub sobie resztę ze starego Boba - tu pokazuje na naszpikowany drobniakami zezwłok Ollingera. :D

      Usuń
  6. ... a Anthony Mann jak najbardziej. ,Naga Ostroga' ' Zakole Rzeki' i ' Mściciel z Laramie' to jest żelazny kanon. Ja muszę obczaic ' Furies'.

    OdpowiedzUsuń
  7. Zgadzam się, że Quentin Tarantino powinien wesprzeć te projekty, zamiast promować "Hostel" i tym podobne rzeczy. Szczególnie fabuła "Django Lives" wygląda ciekawie (kulisy realizacji niemych westernów :D), a co do "Badlanders" to te zmiany w fabule i obsadzie raczej nie wróżą nic dobrego. No ale nie przekonamy się, co z tego wyniknie, jeśli te filmy nie powstaną.

    Ponieważ padło nazwisko Anthony'ego Manna to dodam coś od siebie. Wiele osób, które zachwalają spaghetti westerny podchodzą bardzo krytycznie do klasycznych, amerykańskich pozycji gatunku. Ja jednak lubię te filmy, u Manna podstawowym atutem są zdjęcia plenerowe, szczególnie westerny ze Stewartem to rozegrane w efektownej scenerii filmy przygodowe. "Naga ostroga" to wybitne osiągnięcie, trzyma w napięciu lepiej niż dobry thriller, nie brakuje także psychologii i dobrej akcji. Niedawno obejrzałem "Zakole rzeki", fajny film, ale jednak wyżej oceniam skromniejsze dzieła Manna (bez Stewarta w obsadzie) czyli "Gwiazdę szeryfa" i "Człowieka Zachodu". W sumie Mann zrobił chyba 11 westernów, więc mam też zaległości - oprócz "Furies" muszę chociażby zaliczyć "Diabelską przełęcz".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, makarony to jednak nierzadko amerykański western wywrócony do górny nogami/na lewą stronę etc. W różnym stopniu, ale jednak. Ja doceniam klasyczny Dziki Zachód, ale, z reguły, nic więcej, tak to ujmę.

      Usuń

anonimie, podpisz się