poniedziałek, 18 listopada 2013

Ostatnio obejrzane vol. 2


"Miasto żywej śmierci" Lucio Fulci, 1980
Pierwsza część trylogii nazywanej przez niektórych piekielną rozgrywa się głównie w wymyślonym przez H.P. Lovecrafta miasteczku Dunwich, gdzie rozpocząć się ma najprawdziwsza apokalipsa. U Fulciego (i scenarzysty Dardano Sacchettiego, z którym reżyser pracował regularnie od czasu ciągle nieznanych mi "Siedmiu czarnych nut") nie ma wprawdzie mitologii Cthulhu, ale jest za to ksiądz, który popełniając na cmentarzu samobójstwo otwiera bramy piekieł. W efekcie trupy wracają do życia, aby wyrywać ludziom mózgi. Bynajmniej nie są to jedyne atrakcje - dostajemy też np. deszcz robaków oraz biedaków płaczących krwią czy wymiotujących własnymi wnętrznościami. Do wyboru, do koloru. Jednakże scen gore (i akcji w ogóle) nie ma tak naprawdę zbyt wiele, a  czasem włoski mistrz makabry rezygnuje z ukazania aktów przemocy, po wyraźnym ich zasugerowaniu ucinając potencjalnie brutalną scenę i przenosząc akcję w miejsce spokojniejsze. Tak jak to było już w "Zombie pożeraczach mięsa", fabuła opiera się na konstrukcji rodem z giallo (acz i pod tym względem kłania się lovecraftowska "Zgroza w Dunwich"), tyle że kontrowersyjny autor rezygnuje z ciągu przyczynowo-skutkowego. Nie interesuje go logika i odpowiadanie na kolejne rodzące się w trakcie seansu pytania (od powodów samobójstwa księdza poczynając), a i nie przestrzega też reguł gatunku (nieumarli to tutaj coś między zombiakami a duchami, jest też ich zaskakująco mało). Liczy się tylko poczucie wyobcowania i strachu. Niezłe ścierwo. Nie tak drapieżne jak "Hotel siedmiu bram" i nie tak urocze jak "Dom przy cmentarzu", ale będące ich odpowiednio cuchnącą zapowiedzią.



"Rodzice" Bob Balaban, 1989  
Idealny film do niedzielnego obiadu. Głównym bohaterem jest introwertyczny, wiecznie wystraszony chłopiec, którego sny (i wizje) przepełnione są krwią. To jest zaś owocem tego, że jego nad wyraz sympatyczni rodzice to wielcy entuzjaści kanibalizmu. Wbrew pozorom i wbrew gatunkowemu zaszufladkowaniu na Filmwebie, w kinowym debiucie Balabana nie ma nic komediowego. To bardzo niepokojąca, oniryczna makabreska, mająca niemało wspólnego z "Blue Velvet" - od miejsca akcji w postaci sztucznie radosnych amerykańskich przedmieść z lat 50. (stale kontrastujących z podjętym tematem), przez galerię mniej czy bardziej przejaskrawionych postaci i (oczywiście, że) surrealistyczną atmosferę, po muzykę samego Angelo Badalamentiego. Gwoli ścisłości, znakomity kompozytor poszedł tu zupełnie w inną stronę niż u Lyncha. Zamiast hipnotyzującego jazzu czy przeróżnych transowych dźwięków otrzymujemy mieszankę melodii usilnie przebojowych (uwypuklających fałsz tytułowej pary i rzeczywistości bohatera) oraz bezlitośnie mrocznej psychodelii, która gdzieniegdzie przytłacza tak bardzo, jakby Badalamenti był jedną z ofiar Andrzeja Żuławskiego. Z kolei, wracając do fabuły, stopniowo pogłębiający się obłęd (?) chłopca i jego coraz większe mordercze ciągotki kojarzyły mi się z późniejszym "Benny's Video". Szkoda, że "Rodzice" to dziś tak zapomniany horror. Smakuje lepiej od wielu amerykańskich klasyków grozy z lat 80.


"Mój chłopak zombie" Bob Balaban, 1993
Pierwsze 15 minut drugiego filmu Balabana to do bólu sztampowa komedia młodzieżowa. Bohater to koleś sympatyczny i nieśmiały, jego wielka miłość to najgorętsza laska w szkole, która spotyka się z największym w szkole osiłkiem; jest dużo romantyzmu, jest dużo seksu etc. Wszystko zmienia się wraz z nagłą śmiercią bohatera. A raczej wraz z jego wstaniem zza grobu. Co bardzo nietypowe, martwy młodzieniec ciągle jest właścicielem sprawnie funkcjonującego mózgu. Przy czym wcale się nie ukrywa, a swoim istnieniem nie sieje żadnej paniki. Rodzice automatycznie akceptują go w nowej formie, wybranka jego serca zaczyna się nim dzięki niej fascynować i tylko (sic!) ci, którzy go wcześniej nie lubili wytykają go palcami jako odmieńca. Problem pojawia się wtedy, kiedy chłopak zaczyna się powoli rozpadać oraz czuć coraz większy pociąg do ludzkiego mięsa. Spora dawka niespotykanego w komedii młodzieżowej absurdu oraz czarnego jak smoła humoru czynią rzecz bardzo orzeźwiającą i (czasem piekielnie) zabawną. Wyraźnie widać wpływy "Edwarda Nożycorękiego" i "Rodziny Addamsów", niestety film, mimo ogromnego potencjału, zdecydowanie im nie dorównuje. Reżyserowi zabrakło wyczucia i nazbyt często podkreśla umowność ("komiksowość") fabuły, scenarzyście zabrakło odwagi i w finale rzecz na powrót staje się okropnie konwencjonalna, a kompozytorowi zabrakło talentu - jego wszechobecna muzyka ocieka plastikiem, od którego idzie się zerzygać. I film imponujący kreatywnością zamienia się w kreskówkę o marnej dramaturgii. Niemniej, i tak polecam. Nie wiem jak Wy, ale ja czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Chętnie zobaczyłbym remake.


"Życie bez zasad" Johnnie To, 2011
Swego czasu trochę się naoglądałem filmów pana To, jednak od "Zemsty" z 2009 roku zupełnie przestałem śledzić jego poczynania. Nie dlatego, że mi się jego wariacja na temat melvillowskiego "Samuraja" nie podobała. Tak po prostu. Teraz przyszedł czas na małe nadrobienie zaległości. "Życie bez zasad" to nie taki To, jakiego bym się spodziewał. Pomijając jego komedie czy melodramaty, których z niekoniecznie znanych mi powodów zwykłem unikać, znam go tylko jako znakomitego stylistę kina akcji, którego niektórzy zwykli określać godnym następcą Johna Woo (najbardziej lubię mocno leonowskich "Wygnanych"). Tymczasem "Życie", choć śmiało można je zaszufladkować jako kryminał/thriller, to rzecz dosyć spokojna i stonowana (nie wiem, może już wcześniej zdarzyło mu się takie tytuły płodzić, a ja je przeoczyłem). To interesująca mozaika, zbiór epizodów opowiadających o bardzo różnych postaciach (pracowniczce banku, ambitnym policjancie i drobnym, fajtłapowatym przestępcy), których łączy permanentny brak pieniędzy. Nie ma tu oczekiwanych wielkich napadów czy zapierających dech w piersiach strzelanin, a typowy dla hongkońskiego reżysera gangsteryzm pojawia się ledwie na marginesie fabuły. Nic z tych rzeczy nie jest tu jednak potrzebne, ażeby film trzymał w napięciu cały czas. Wystarczy, na przykład, odpowiednio sugestywnie pokazany strach przed zwolnieniem z pracy. Inna sprawa, że bez jakichkolwiek przestępstw obyć się nie mogło. Postaci nie znają się, lecz mają na siebie mniejszy czy większy wpływ, tak jak kryzys w Grecji wpływa tu na finanse pewnego "maklera". Teoretycznie film postawić więc można niedaleko produkcji pokroju tych autorstwa Alejandro Gonzaleza Inarritu. Całe szczęście To nie interesuje typowe dla takich pozycji metafizyczne pierdololo. Nie brnie więc, w przeciwieństwie do wspomnianego Meksykanina, w pseudoartystyczne bagno. Po prostu opowiada o zwyczajnych ludziach, którzy znaleźli się w niezwyczajnych sytuacjach. Trochę naiwnie (ze względu na gatunkowość), ale imponująco sprawnie. I ładnie. Następny film To w kolejce: "Drug War".

26 komentarzy:

  1. Tych ' Rodziców' to by należało sprawdzic Boba Balabana kojarzę , ale jako aktora ( Odmienne Stany Świadomości ) Dawno nie widziałem dobrej czarnej komedii, obejrzałem ostatnio ' 7Psychopatów' i ... kurwa dzięki. Tylko dla Walkena warto. Taki nobilitowany Olaf Lubaszenko.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mi się podobało, ale też byłem rozczarowany. Nie kumam powszechnego zachwytu. "In Bruges" zdecydowanie lepsze.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale bez dwóch zdań, ' Brugia' to był film ! Nawet ' The Guard' ( brata ) choc jednak też poniżej oczekiwań, jakoś mi bardziej przypasił, niż 'Psychopaci'.
    ' Brugia' = kult

    OdpowiedzUsuń
  4. Zgadzam się, "7 psychopatów" ok, ale bez szału, natomiast "In Bruges" świetne. Co do tego pierwszego filmu, to bardzo podobała mi się rola Rockwella.

    OdpowiedzUsuń
  5. Co do "7 psychopatów" to mam podobne zdanie, to znaczy zupełnie mi się nie podobał i też się zastanawiałem, skąd wziął się ten powszechny zachwyt, te entuzjastyczne recenzje.

    Z To mam podobnie, oglądam tylko kryminalne i gangsterskie. Innych gatunków w jego wykonaniu unikam, choć właściwie to praktycznie unikam oglądania komedii azjatyckich, jakoś do mnie nie przemawiają, nie ten typ humoru. Właściwie jeden z nielicznych wyjątków zrobiłem dla "Sparrow", niby zakwalifikowany jako "caper movie", ale to taka bardziej komedia kryminalna niż poważny przedstawiciel gatunku.

    "Life Without Principle" bardzo fajny, przystępny i, co tu dużo kryć, życiowy sposób pokazuje jak kryzys finansowy wpływał na życiu ludzi z różnych grup społecznych, powiązanych pilną potrzebą zdobycia z różnych powodów gotówki. A system gry na giełdzie opracowany przez tego nie rozgarniętego gangstera w wykonaniu Seana Lau to po prostu majstersztyk. O takich jak on mawia się "pozytywnie zakręceni".

    Śmiało polecam twórczość Dereka Yee, Dante Lama bądź stałych współpracowników Johnniego To z "Milkyway Image". O starszych twórcach typu Wong Jing czy Ringo Lam nie wspominając.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja w sumie nie znam azjatyckich komedii. Podobały mi się te japońskie, ale to były szaleństwa, jak "Tokyo Zombie" czy "Zebraman". Niemniej, boje się oglądać więcej.

      Sean Lau mistrz, ale najbardziej podobały mi się epizody z Denise Ho.

      Ringo Lama trochę znam, reszta nazwisk (jeszcze?) nic mi nie mówi.

      Usuń
  6. "Teoretycznie film postawić więc można niedaleko produkcji pokroju tych autorstwa Alejandro Gonzaleza Inarritu."

    Kurde, rzeczywiście! Life Without Principle to w sumie takie Amores perros, tylko dużo lepsze.

    Fuk sau / Vengeance było bardzo fajne - nie wiem, czy obok jarmuschowego Ghost Doga nie jest to najlepszy melvillowski tribute.

    "Następny film To w kolejce: "Drug War"

    Zajebisty film! Blind Detective'a też masz w planach?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Amores Perros" było jeszcze ok, gorzej było później, to dopiero intelektualna impotencja.

      "Zemsta" fajna, ale z tych tributów, które widziałem, ten podobał mi się w sumie najmniej. Polecam "Słodko-gorzkie życie" Ji-woon Kima.

      Usuń
    2. Byłbym zapomniał - "Drug War" zajebiste, finał mocarny (kajdanki!!!). "Detektywa" też będę oglądał.

      Usuń
  7. ' Amores perros' mi się niesamowicie podobał ( też za drugim razem, po dłuższym czasie ).
    Rzadko się zdarza, żebym poczuł tak silną identyfikację ze WSZYSTKIMI dosłownie bohaterami filmu, jak tu. Póżniejszych rzeczy Inarritu nie widziałem.
    ' Drug War' mnie powalił - kto wie, czy nie najlepsza sensacja ostatnich lat, rzecz dograna na wszystkich poziomach, do tego ten specyficzny humor ( HaHa rządzi :D ) i narracyjna kosa, jak trza.
    Ja się przymierzam do dyptyku ' Election' i' Fulltime Killera'. Pewnie jeszcze dziś coś z tego ukąszę. Podoba mi sie wyobrażnia Johnniego To.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mi się bardzo podobał wątek z walkami psów, bezdomny zabójca ok, a ten trzeci po mnie spłynął.
      Późniejszych nie warto oglądać (no, "21 gramów" to wielki popis aktorski, ale nic więcej tam nie ma).

      Chyba najlepsza sensacja ostatnich lat to jednak serial "Banshee" :>

      Z "Fulltime Killer" nic dziś nie pamiętam. Oprócz tego, że mi się podobał. "Elekcja" ("Wybór mafii") porządna gangsterka, podobnie jak cyniczna kontynuacja. Ale nie ma to jak "Wygnani". John Woo przefiltrowany przez Leone. Lub na odwrót.

      Usuń
  8. ,,Ten trzeci'' też był zajebisty, fajnie dzielił dwa poprzednie , bardzo zmyślny koktajl powagi i ' absurdu życia' , gdzie Cronnenberg podaje grabę Polańskiemu .
    No to weżmiemy dokładkę w postaci ' Exiled', też mi to ongiś zachwalano, podobnymi słowy.

    OdpowiedzUsuń
  9. "Ten trzeci" to był ten z modelką, której pies wlazł w dziurę w podłodze, a potem odcięli jej nogę... Tam w ogóle było coś takiego? Już za bardzo nie pamiętam - widziałem to strasznie dawno temu. Pamiętam, że Amores perros nawet zrobił na mnie wrażenie, ale na początku tego roku, albo pod koniec ubiegłego, obejrzałem 21 Grams, i to w sumie chyba ten sam film co Amores perros (tylko że z hollywodzkimi aktorami) - tzn. to jest taka nielinearna narracja o różnych ludziach, których ścieżki się, mniej lub bardziej, przecinają i powstają z tego różne, mniej lub bardziej, posrane sytuacje. To co mi się w 21 Grams nie podobało (poza tym, że Inarritu robi drugi raz ten sam film) było to, że te "posrane sytuacje" owocują następnymi, i następnymi, i w końcu świat wraca do karmicznej równowagi. Wydaje mi się, że z Amores perros była identyczna historia i dlatego ten film też przestał mi się podobać. W Life Without Principle jest inaczej, tam światem rządzi fuckin' chaos, co o wiele bardziej do mnie przemawia - dlatego film To jest IMO lepszy.

    Oczywiście wszystkie te filmy widziałem już trochę temu, więc bardzo możliwe, że wypisuje tu kompletne głupoty :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Tak, dobrze pamiętasz , o ten segment mi chodzi.
    MUCHO SPOILEROS
    W ' Amores Perros' dla żadnej z postaci nie ma powrotu do równowagi - laska z pierwszej noweli traci męża /skuewiela / idiotę oraz wiernego kochanka ( Bernala ) którego wystawiła do wiatru i zostaje sama z dzieckiem i marnym losem na horyzoncie. Facet modelki, po jej kalectwie i - zrozumiałej w tej sytuacji - przemianie w histeryczną, nieznośną francę, zostawia ją na pastwę losu, bierze ogon pod siebie i wraca do zony, którą dopiero co olał, bo tak mu wygodniej . Bernal i modelka, przetrąceni psychicznie i fizycznie ,już nie mają przed sobą nadziei - w takim punkcie się z nimi żegnamy.
    Dla mnie stan równowagi zawiera w sobie możliwośc zmiany sytuacji - cała czwórka bohaterów zostaje jej pozbawiona.
    Killer z trzeciej nowelki to człek wypalony do cna - podejmuje próbę pewnego uporządkowania relacji z córka, ale tak chyba raczej dla uspokojenia sumienia i zrzucenia z siebie ciążącego od lat balastu. Zabiera rottweilera ( zabójcę swoich pupilów-kundli ) i odchodzi w siną dal . Już mu ani fuckin' chaos, ani karmiczny porządek nie straszne ; samobójstwem jebie na kilometr.

    OdpowiedzUsuń
  11. "Dla mnie stan równowagi zawiera w sobie możliwośc zmiany sytuacji - cała czwórka bohaterów zostaje jej pozbawiona."

    Nie o to mi chodziło pisząc o karmicznej równowadze - miałem na myśli to, że wszystkie postacie, w taki czy inny sposób, płacą za swoje grzechy. Ostatecznie w świecie tego filmu - w tym pozornym chaosie ludzkich istnień - jest pewien porządek.

    OdpowiedzUsuń
  12. Tak, płacą, nie tylko za grzechy, ale i za te pomniejsze grzeszki z których najsurowiej karana bywa próba odmiany własnego życia - masz cierpiec i to nie tylko z powodu swego polożenia, ale dodatkowo przez to, że nie da się go zmienic - a wtedy nic ci się nie stanie. Jest to pewien porządek...

    OdpowiedzUsuń
  13. No właśnie, i mi taka wizja świata (takiego gdzie każdy, świadomy i nieświadomy, występek - czy, po prostu, czyjeś postępowanie - kończy się konsekwencjami w postaci jakiejś pokrętnej sprawiedliwości) wydaje się mocno naiwna (zwłaszcza oglądając 21 Grams miałem takie wrażenie) i przez fikcję wyeksploatowana. W Life Without Principle to czy bohaterowie są prawi czy nie, czy mądrzy czy głupi, wydaje się mieć bardzo małe znaczenie. Czasami po prostu pojawia się coś (a w tym filmie to "coś" pojawia się bardzo nagle) i przewraca wszystko do góry nogami. Life jest Without Principle :P, jak wskazuje tytuł - coś takiego mi się bardziej podoba.

    OdpowiedzUsuń
  14. "Miasto żywej śmierci" oglądałem kiedyś na Polonii 1, jakość była koszmarna, a sam film niezbyt mi się podobał. Początek mnie zaintrygował, niestety im dalej w las tym bardziej czułem się zagubiony. Jedyne co z tego filmu zapadło mi mocno w pamięć to "niesławna scena", w której kobieta wymiotuje własnymi wnętrznościami. Blee!!!
    Oglądany również na Polonii 1 "Siedem czarnych nut" okazał się o niebo lepszy i potem kilkakrotnie go sobie powtórzyłem. To zresztą mój ulubiony film Fulciego. Pewnie Tobie aż tak bardzo się nie spodoba, ale jeśli naprawdę go nie widziałeś to koniecznie musisz to nadrobić :D
    U mnie natomiast do nadrobienia - Johnnie To. Nie widziałem jeszcze żadnego filmu tego pana. Pewnie zacznę od "Drug War", skoro wyżej tak zachwalacie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zagubić widza to był tu właśnie cel Fulciego. Coś jakby wrzucić go w koszmar.

      Skąd myśl, że nie docenię "Nut"?" :>

      "Drug War" bardzo dobre. Mocarny finał. Scena z kajdankami przypiętymi do nogi to esencja gatunku.

      Usuń
    2. Co do "Nut" to nie wykluczone, że Ci się spodoba. Tylko że to jest film, w którym łatwiej się przyczepić do scenariusza, gdyż nie można tu usprawiedliwiać reżysera, że chciał zagubić widza w swoim koszmarze :> Logika jest w tym filmie ważna i gdy coś nie gra tak jak trzeba to łatwo film skrytykować. Choć ja nie zauważyłem w tym filmie żadnych uchybień.

      Usuń
    3. Mariusz, nie pękaj, to były flaki wegetariańskie z tofu :D
      Ale i tak wiertara rvlez ! ( nie wiem, czy na Polonii 1 dali wersję uncut )
      Mnie zachwyciła scena przedwczesnego pogrzebu, taki suspense to osiągają tylko najlepsi, sam Poe by tego lepiej nie wyreżyserował :)
      Imo najbardziej upiorny i prześladowczy element tego filmu , to nie sceny gore, ale ten ksiunc, pojawiający się pod blasty Frizziego.
      PS. Obejrzałem ' Election' i ' Exiled' . Żaden nie przebił ' Drug War'.

      Usuń
    4. "Breaking News" też nie przebije "Drug War" i sceny strzelanin raczej nie przypadną Ci do gustu, ale jeśli jeszcze nie widziałeś, a znajdziesz chwilę, to obejrzyj.

      Usuń
  15. Pewnie tak. Teraz w kolejce ' Life without Principle' .
    Z tego wszystkiego wysoko stawiam też ' Mad Detectiva' - na prawdę pomysłowe, nieszablonowe kino, fura patentów :)

    OdpowiedzUsuń
  16. Jakoś mi ten post uciekł dopiero teraz go odnalazłem. Cieszy że Fulci podszedł, a tekst "niezłe ścierwo" zapisuje w notatniku i będę używał, oczywiście courtesy of Marcin Zembrzuski. Najbardziej zaciekawiłeś mnie tym Balabanem, obejrzę coś w końcu z drugą połową. Trochę to campowe się zdaje, ale spróbuję. Siedem Nut MUSISZ zobaczyć. Pięknie się rozwija, jak na Fulciego to ekstra linearnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fulci jest git. Swoją drogą długo go omijałem, bo zacząłem od dupy strony - "Zombi 3", "Duchy Sodomy". Dopiero po kilku latach dowiedziałem się, ile tak naprawdę miał z tymi filmami wspólnego. Odpaliłem "Beyond" i proste, że poszło z górki. Najbardziej lubię "NY Rippera". "Nuty" sprawdzę na pewno.

      "Mój chłopak zombie" trochę campowy jest, ale to mu szkodzi. Gdyby był bardziej serio - przy zachowaniu całej tej absurdalności - to byłaby petarda. Przy finale trochę zajeżdża Frankensteinem.

      Usuń

anonimie, podpisz się