czwartek, 4 sierpnia 2011

Hesher (reż. Spencer Susser, 2010)


Jim Jarmusch miał kiedyś powiedzieć, że obecnie oryginalność w kinie nie jest już możliwa, że nie da się o niczym nowym powiedzieć, można już tylko eksperymentować z samymi sposobami opowiadania. Spencer Susser jest jednym z tych młodych twórców, którzy zdając sobie z tego sprawę są w stanie zaoferować publiczności coś świeżego, jednocześnie nie brnąc swoimi poszukiwaniami w ślepy zaułek skrajnego postmodernizmu. Bo, tak jak Nicolas Winding Refn czy Fabrice du Welz, nie traktuje formalnych eksperymentów jako zwykłą zabawę, cel sam w sobie, a jako narzędzia służące opowiadanej historii. Forma, choć efektowna, nie przerasta treści, lecz stale ją wzbogaca. Hesher, jego długo oczekiwany pełnometrażowy debiut, jest dziełem pod wieloma względami niedoskonałym, a mimo to kolejnym dowodem na to, że kino ciągle jest dalekie od swojej śmierci. Jest filmem złożonym z ogranych motywów, poukładanych jednak bardzo nietypowo i ciekawie, co czyni obraz nieprzewidywalnym i orzeźwiającym.

TJ (w tej roli świetny Devin Brochu) to około 10-letni chłopiec, który nie może się otrząsnąć po tragicznej śmierci swojej matki. Nie jest mu w stanie pomóc ani urocza, ale coraz bardziej ulegająca starczej demencji babcia, ani tym bardziej pogrążony w apatii ojciec, którego jedyną rzeczywistość po utracie żony tworzą otępiające leki psychotropowe i maratony telewizyjne. Z nie do końca jasnych dla siebie powodów TJ obiera sobie za cel odzyskanie zdemolowanego samochodu, w którym zginęła ukochana matka. Szybko okazuje się to nie lada wyzwaniem, a pozbawiony jakiegokolwiek wsparcia chłopiec popada w coraz większe frustracje. I pewnego dnia, podczas wyładowywania gniewu poprzez wybijanie szyb w pewnym pustostanie, poznaje anarchizującego metalowca imieniem Hesher (w tej roli coraz bardziej popularny Joseph Gordon-Levitt). Ich spotkanie jest dosyć wybuchowe (dosłownie), a jego efektem jest pozbawienie tego drugiego dachu nad głową. Hesher nie zamierza chłopcu tego zapomnieć i szybko wprowadza się do jego domu. Nieważne jest zdanie TJa na ten temat, nieważne jest też to, co myśli o tym jego ojciec i babcia. Czas na wywrócenie ich życia do góry nogami.


Nie ulega wątpliwości, że Susser jest pod wpływem innych współczesnych reżyserów australijskich*, którzy od kilku dobrych lat dowodzą, że kino wcale nie odkryło jeszcze wszystkich swoich kart. Zresztą scenariusz Heshera napisał wspólnie z innym obiecującym twórcą zamieszkującym ojczyznę kangurów, Davidem Michodem, autorem głośnego Królestwa zwierząt. Razem stworzyli historię jakby nam wszystkim dobrze znaną, ale zarazem dosyć nowatorską. Tytułowa postać wprowadza do niej odpowiedni pierwiastek szaleństwa, nawet abstrakcji, czym znacznie wyróżnia ją na tle innych dramatów rodzinnych. Jest to bohater kompletnie odrealniony, zresztą już na początku filmu reżyser mówi widzowi wprost: on nie istnieje. Ale, co bardzo nietypowe, nie ma tu wcale subiektywnej narracji, a przynajmniej nie na dłuższa metę. Hesher jest snem zbiorowym - owocem wyobraźni nie tylko TJa, lecz wszystkich bohaterów filmu. To personifikacja gniewu i buntu, lecz pod pozorem chaosu skrywa ściśle określony cel: katharsis. Bo nie chodzi o to, aby coś bezmyślnie zniszczyć, a naprawić. To film o tym, jak należy radzić sobie z żałobą, gdy człowieka ściska swoimi mackami melancholia. Hesher podaje nóż, aby można je było odciąć i odetchnąć. Ale przy całym swoim symbolicznym charakterze ma on w przedstawianej rzeczywistości taką samą rację bytu, jak postaci, które nazwać można ludźmi z krwi i kości. Jest on uczuciem, które stało się jednym z nich.

Sam pomysł na fabułę - nieproszony obcy wprowadzający się do domu zamieszkanego przez dysfunkcyjną rodzinę i drastycznie zmieniający jej losy - przywodzi na myśl takie tytuły jak Crazy Family Sogo Ishi czy Visitor Q Takashiego Miike. Ale mimo groteskowego charakteru okazuje się być kinem zupełnie innym, przede wszystkim ironicznym i pozbawionym szokowania widza. Stale kontrastuje surowość z przebojowością, śmiertelną powagę z zabawą, realizm z absurdem, wreszcie prostotę ze spontanicznością godną twórców Nowej Fali. Niestety nie pozbawiony jest minusów: konstrukcja scenariusza przypomina czasem ledwie zarys mającej dopiero ukształtować się fabuły, pod koniec pojawiają się rozwiązania ocierające się o banał, a dominacja planów bliskich wprowadza pewną monotonię od strony wizualnej. Nie mniej jednak jest to ciągle rzecz bardzo udana, szczególnie jak na debiut. Jej największym atutem jest szczerość. Wszystkie łzy, wszystkie krople potu i krwi, wybuchy agresji i smutku są tak samo prawdziwe. Obraz oferuje widzowi salwy śmiechu, by za chwilę mocno łapać za serce. Bawi, zaskakuje i porusza, choć w gruncie rzeczy jest przecież jedną wielką wykładnią pedagogiki, a więc czymś, co teoretycznie atrakcyjne być już nie powinno. Ze wszystkimi swoimi oczywistościami jest to kawał mądrego, bezpretensjonalnego kina. Zapisuję się do fan-clubu, a Sussera do listy ulubionych reżyserów.

* Susser jest Amerykaninem, ale od lat mieszka w Australii. Jest też członkiem tamtejszej super-grupy Blue-Tongue Films, której bardzo ciekawe dokonania zasługują na osobny tekst. Prędzej czy później na pewno coś dłuższego na ich temat napiszę. Choć właściwie o całym współczesnym kinie australijskim wypadałoby coś popełnić.


PS: Kusi, żeby recenzję rozbudować o odniesienia do wcześniejszych, krótkometrażowych filmów reżysera, A Love Story i I Love Sarah Jane, bo Hesher to konsekwentne rozwinięcie zapoczątkowanego w nich stylu. Powstrzymam się jednak, żeby nie zanudzić ewentualnych czytelników. Ale polecam oba filmiki przed seansem recenzowanego tytułu. Szczególnie ten drugi, do którego pełnometrażowej wersji Susser się zresztą właśnie przygotowuje. Już oryginał robi duże wrażenie ("Ah, young love. The air seems clearer. The sun seems brighter. There's a spring in the step. Too bad about the zombie apocalypse.").

9 komentarzy:

  1. czyli to nie jest takie ostre jak wygląda w zwiastunie ?

    OdpowiedzUsuń
  2. Tam są same kontrasty - ostry i spokojny, efektowny i skromny. Na zmianę. Zwiastun dobrze oddaje jego charakter, aczkolwiek w drugiej połowie zaczyna dominować powaga, film robi się bardziej stonowany. No i nie ma wcale dużo gitarowej muzyki. Szkoda, bo tam gdzie jest, wypada idealnie, a jeszcze kilka fragmentów aż się o nią prosi.

    OdpowiedzUsuń
  3. to chyba za dużo zdradzasz z fabuły :/

    OdpowiedzUsuń
  4. Niewiele więcej niż można wynieść ze zwiastuna. Zresztą pewnie trochę osób nie zgodziłoby się z tym, co napisałem o tytułowym bohaterze. Pominąłem też bardzo ważną postać graną przez Natalie Portman. Także bez obaw.

    OdpowiedzUsuń
  5. Szukałem tego filmu, nie znalazłem.

    tylko, że ja go akurat potrzebowałem do tekstu o Davidzie Michódzie.

    gdzieś ty go znalazł? D:

    OdpowiedzUsuń
  6. Szczerze, to już nie pamiętam. Googluj ile wlezie. Ale za niecałe 3 tygodnie premiera na dvd i blu-ray, jakby co;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  8. OK, poszukam. Albo poczekam :)

    Jakby pan chciał to tutaj jest wspomniany wyżej tekst o Michódzie.

    http://kaseta.org/2011/07/12/gazeta/

    OdpowiedzUsuń
  9. Fajnie, że o nim napisałeś. Trzeba siać, siać, siać:)

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się