wtorek, 26 października 2010

Marek Piestrak, "król polskiego kina klasy B" (część 1)

Wilczyca

Zbliża się Halloween , które wydaje mi się idealną okazją, by przypomnieć sobie twórczość wiecznie zafascynowanego amerykańskimi filmami rozrywkowymi Marka Piestraka. Jako jeden z nielicznych polskich reżyserów odważył się sięgnąć po filmy gatunkowe, w czasach, kiedy było to wśród rodzimych filmowców niekoniecznie mile widziane (dominacja kina moralnego niepokoju). Jako jedyny zaś sięgał po nie regularnie (pomijając twórców komediowych), prawie nie tworząc czegoś innego. Można go chyba nazwać prekursorem gatunkowego boomu, jaki nastąpił w PRLu lat 80. Twardzi detektywi, sataniści, posągi strzelające laserami, roboty, żywe trupy i wilkołaki – oto filmowy świat Marka Piestraka. Zdarzali się u nas twórcy sięgający po kino grozy czy sci-fi, ale chyba tylko on brał się i za jedno i za drugie. Nie raz i nie dwa, a to jeszcze nie wszystko.


Klątwa Doliny Węży

Nazywany jest polskim Edem Woodem, co jest tak samo trafne, jak i krzywdzące. Wprawdzie jakość jego – z reguły kiczowatych i tandetnych – obrazów pozostawia często wiele do życzenia, to trzeba jednak przyznać, że padł on ofiarą zaszufladkowania, jako typowego twórcy kina klasy B, którym niekoniecznie był (tzn. niekoniecznie typowym). Tym, co różni go od wspomnianego najgorszego reżysera w historii kina są przede wszystkim trzy rzeczy. Po pierwsze, nigdy nie uważał się za geniusza i z "niskogatunkowości" swoich obrazów doskonale zdaje sobie sprawę. Ich ewentualna niechlujność brała się nie tylko z warsztatowych braków, lecz także z tego, że stale rzucano mu przysłowiowe kłody pod nogi. Po drugie, część jego obrazów odniosła naprawdę duży sukces komercyjny. Wierzcie lub nie, ale tego twórcę, tak chętnie teraz wyśmiewanego, polska (ale też np. czeska i rosyjska) publiczność swego czasu uwielbiała. Dawał jej namiastkę zachodniego kina, rozrywkę, jakiej na próżno było szukać w ówczesnej kinematografii PRLu. Po trzecie, tkwił w nim najprawdziwszy potencjał. I w niejednym tytule znaleźć można fragmenty potwierdzające, że miał talent.

Ukończył wydział reżyserii w prestiżowej łódzkiej filmówce. Współpracował z tak ważnymi osobistościami polskiego kina, jak Tadeusz Konwicki, Roman Polański, Krzysztof Kieślowski czy wreszcie pierwszy powojenny twórca polskich filmów gatunkowych, Aleksander Ścibor-Rylski. Swoją karierę zaczął zaskakująco (jeśli zna się jego co głośniejsze tytuły) poważnie. Zaczęło się bowiem od filmów dokumentalnych oraz fabuł raczej ambitniejszych. Niestety nie udało mi się dorwać dwóch średniometrażówek z początku jego twórczości, podobno mrocznej Cichej nocy, świętej nocy oraz poruszającego tematykę Wielkiej Wojny Cienia tamtej wiosny. Za to na podstawie pozostałych (no dobra, nie widziałem też jego serialu szpiegowskiego Przyłbice i kaptury oraz ostatniego w jego filmografii obrazu, Odlotowych wakacji) śmiało można stwierdzić, że z filmu na film stawał się reżyserem coraz bardziej stawiającym na kino rozrywkowe, które miało powalać swoją efektownością, czy wręcz szpanerstwem. A tym samym, cierpiąc na swoisty przerost ambicji nad możliwościami, coraz bardziej brnącym w kicz i tandetę.

Muszą być policjanci i strzeżone przez nich groby. Będzie pan miał winowajcę. Istnienie jego, to sens pańskiego istnienia.


50-minutowe Śledztwo, nieszablonowy kryminał na podstawie świetnej powieści Stanisława Lema, powstało w 1973 roku, kilka lat po ukończeniu przez Piestraka słynnej szkoły filmowej, lecz na rok przed otrzymaniem tytułu magistra sztuki. Akcja dzieje się w Anglii, gdzie dochodzi do kuriozalnych przestępstw/zjawisk. Oto bowiem w kostnicach znajdujących się w małych miejscowościach w okolicy Londynu ludzie znajdują kolejne zwłoki, nie tylko z trumien wyciągniętę, lecz i makabrycznie powyginane. Jakby ktoś się nimi bawił, lub jakby na chwilę ożywały i próbowały się z owych kostnic wydostać… Głównym bohaterem jest młody inspektor Scotland Yardu, który podejmuje w tej sprawie śledztwo.

Srogo zawiedzeni tym filmem będą wielbiciele takich piestrakowych szaleństw jak Klątwa Doliny Węży czy Łza Księcia Ciemności. Jedyne bowiem, co tu naprawdę be-klasowe, to muzyka, a i to nie zawsze. Dominuje tu bowiem typowy dla kryminałów nastrojowy jazz, okazjonalnie tylko Piestrak stara się podkreślić nim elementy grozy. Czym popada w śmieszność, jako że te co straszniejsze utwory przypominają ścieżkę dźwiękową z animowanych seriali pokroju Scooby-Doo. Nie jest to jednak w stanie przysłonić walorów filmu, choć te ściśle związane są z literackim pierwowzorem. Jest to jednak zarówno zaletą, jak i wadą filmu. Scenariusz będący próbą bezpośredniego przeniesienia materiału Lema na ekran, jest z jednej strony bardzo ciekawy, z drugiej nazbyt literacki. Zbyt sztywno trzymając się oryginału, Piestrak zapomniał chyba, że kino to nie literatura i zamiast opowiadania obrazami otrzymujemy głównie opowiadanie dialogami. Dialogami świetnymi, lecz ich nawał bywa z czasem męczący.

Film ten śmiało można nazwać czarnym kryminałem z elementami horroru (jest tu pewna scena grozy, która naprawdę powala, tak całkiem serio). Później tego typu mieszanki bohater tego tekstu będzie lubił coraz bardziej, jednak tu jest to jeszcze dosyć stonowane i nieprzekraczające pewnych granic. A od rozrywki ważniejsza dla Piestraka jest tu nie do końca udana, ale ambitna dekonstrukcja filmu kryminalnego. Trochę zabrakło reżyserskiego talentu, dzięki któremu odpowiednio podkreśliłby paranoję, w jaką coraz bardziej popada bohater filmu, lecz pamiętajmy, że Śledztwo to obraz początkującego filmowca, który pełnometrażowy debiut ma jeszcze przed sobą… Najciekawszy jest tu jednak kontekst. Piestrak z wielką pasją i uporem maniaka podjął się realizacji tego tytułu. Nie mając zezwolenia na zdjęcia na ulicach czy stacjach metra w Londynie, kręcił nielegalnie, musząc w pewnym momencie ukrywać się lub uciekać. Nie posiadając odpowiedniego budżetu, nie mógł pozwolić sobie na zatrudnienie odpowiedniej ilości statystów udających angielskich policjantów patrolujących kolejne ulice. Więc z ukrycia filmował prawdziwych stróżów prawa, co sprytnie później zmontował. Wreszcie udając wariata wtargnął do autentycznej siedziby Scotland Yardu, by za darmo nakręcić odpowiednie ujęcia.
Jak wyjawił Piestrak w niedawnym wywiadzie, Lemowi film się podobał. Powiedział: „Jeśli będzie pan chciał zrobić coś innego, dam panu prawa”. Trochę inaczej o tej pewnego rodzaju współpracy mówił jednak sam Lem: bardzo zapalił się do adaptowania moich książek, znacznie gorzej było z efektami. Ale w przypadku Śledztwa potrafię docenić bezkompromisowość autora. Film powstał bowiem za bardzo niewielkie pieniądze, w co najmniej nietypowych okolicznościach (…) Powiedzmy sobie szczerze, że w takich warunkach nic dobrego nie mogło się z tego urodzić. Kiedy zatem dostrzega się cały kontekst nazwijmy to – pozafilmowy – mija ochota do pastwienia się nad dziełem, choć temat byłby wdzięczny. Niestety Marek Piestrak nie poprzestał na jednym przykrym doświadczeniu i zrealizował jeszcze Test pilota Pirxa na podstawie mojej Rozprawy, gdzie wiało tandetą i nudą w stopniu już niebywałym. Na koniec tego akapitu kolejny cytat reżysera tych filmów, który reakcję słynnego pisarza wspomina trochę inaczej: Lem miał mieszane uczucia. Mówił, że Test pilota Pirxa jest gorszy niż Śledztwo, że dałem sobie radę zupełnie nieźle, ale nie jest to film, który by go rzucił na kolana.


Postęp techniczny coraz bardziej pustoszy waszą moralność. Kto wie jak długo będzie istnieć ta wasza etyka?

Bliżej nieokreślona przyszłość. Wielkie koncerny elektroniczne uruchamiają produkcję łudząco przypominających istoty ludzkie robotów. Roboty te mają zastąpić ludzi w podróżach kosmicznych, lecz przed wprowadzeniem tego planu w życie, odpowiednie władze postanawiają przeprowadzić eksperymentalny rejs kosmiczny, którym dowodzić będzie tytułowy bohater. Nie wiedząc, kto z jego załogi jest człowiekiem, a kto robotem, Pirx ma obiektywnie ocenić funkcjonalność tzw. nieliniowców skończonych. W trakcie owej podróży na Saturn okazuje się, że jeden z członków załogi zamierza sabotować misję.

Problem Testu pilota Pirxa podobny jest do problemu Śledztwa. Piestrak ponownie skupia się bowiem na dialogach, zamiast na obrazach, co może niektórych widzów uśpić (mimo naprawdę niezłej jakości owych dialogów). Tak samo posiada on też bardzo interesującą treść wynikającą z literackiego pierwowzoru. Są wreszcie dwa skrajnie różne aspekty przemawiające za poleceniem tego filmu. Pierwszym z nich jest fakt, że reżyserowi udało się tu wykreować odpowiednią atmosferę narastającej paranoi. Drugim zaś jest większa niż wcześniej ilość kiczu. Rzecz to oczywiście popełniona nieświadomie, ale dzięki temu film bywa też pocieszny i zabawny, czym już bardziej zbliża się do rejonów kina klasy B. Tym razem muzyka i wszelkie kosmiczne dźwięki portretujące kolejne sceny od początku są tak bardzo przesadzone, że aż śmieszne. Pojawia się też pewien chaos i szpanerstwo, które staną się znakiem rozpoznawczym Piestraka. Np. nagle, ni stąd, ni zowąd otrzymujemy efektowną scenę pościgu rodem z kina o przygodach Jamesa Bonda. "Najmocniejsza" jest strona wizualna, mianowicie efekty specjalne i scenografia. Np. rozbraja fragment, w którym załoga statku rozprawia się z deszczem meteorytów za pomocą działa laserowego. Chyba nie trzeba dodawać, że rozchodzi się o to, jak te meteoryty i laserowe promienie wyglądają. Najbardziej wbiła mi się do głowy jednak scenografia (tudzież scenografia). Jak miał powiedzieć pewien dziennikarz Gazety Wyborczej, trudno się nie śmiać z ówczesnych makiet. Pierścienie Saturna, między którymi przelatuje rakieta, wyglądają jak zrobione z ubitego białka.


Ten obraz (który, gwoli ścisłości, premierę miał w 1978 roku) to chyba największy sukces komercyjny w karierze Piestraka. Zdobył np. główną nagrodę na festiwalu sci-fi w Trieście, wygrywając tam z samym Obcym – ósmym pasażerem Nostromo. W Polsce miał ponad milionową widownię, a prawa do jego dystrybucji sprzedano do 24 (!) krajów. W zeszłorocznym wywiadzie Piestrak miał powiedzieć, że widział niedawno swój obraz na jednym z kanałów niemieckiej telewizji. Choć film znacznie się zestarzał i jak podejrzewam już krótko po swojej premierze wyglądał dosyć archaicznie, trzeba przyznać, że należą się Piestrakowi brawa za odwagę, by na coś takiego się w polskich warunkach porwać. Wprawdzie film był koprodukcją polsko-radziecką, a za efekty specjalne odpowiadała grupa speców z Kijowa, ale gołym okiem widać, że nie ma mowy o nadmiarze środków. Zresztą Piestrak na końcowy efekt pracy ukraińskich speców czekał równe półtorej roku, odrzucając ich wcześniejsze propozycje jako tandetne. Ale czas mu się kończył i coś wybrać musiał.

Kolejnym obrazem była Wilczyca (1982), chyba najbardziej cieszący się zainteresowaniem wśród miłośników złego kina tytuł Piestraka. Rok 1848, zabór austriacki. Głównym bohaterem jest Kacper zajmujący się pilnowaniem majątku pewnego hrabiego. Gdy dowiaduje się, że jego żona Maryna umiera, wraca do niej do domu. Okazuje się, iż zadawała się z wilkami, a umiera na wskutek nieudanego zabiegu aborcyjnego, którym miała zatuszować zdradzanie go. Maryna wypowiada słowa traktowałeś mnie jak sukę, więc umrę jak suka, po czym rzuca na niego klątwę obiecując, że dorwie go po swojej śmierci. Kacper przebija jej serce kołkiem, po czym wraca do posiadłości swojego pracodawcy. Jego tropem podąża jednak pewien wilk.

Maryna w akcji
To jest horror polsko-dworkowo-romantyczny, gdzie wampiryzm łączy się ze zdradą narodową – miał powiedzieć o swoim dziele autor. Ten jeden z najambitniejszych filmów Piestraka – kino grozy o charakterze alegorycznym – to jednocześnie nawet nie jeden, lecz dziesięć kroków w tył na drodze jego reżyserskiego rozwoju. Tak, tak, to właśnie od Wilczycy zaczyna się to prawdziwie be-klasowe kino pana Marka. Tym razem to już nie tylko przesadzona muzyka, odrobina chaosu i tandetna strona wizualna, lecz także wyjątkowo niechlujna realizacja i fatalna gra aktorska. Osobiście kojarzy się z amerykańskimi klasykami kiczu z lat 50., także dlatego, że minusów nie brakuje i już w samym scenariuszu. Jest nie tylko wybitnie naiwny, ale też niemal całkowicie pozbawiony dramaturgii, za to niepozbawiony błędów logicznych. Piestrak skupił się tu przede wszystkim na kreowaniu mrocznego klimatu, więc akcja toczy się bardzo powoli. Tyle, że ta kreacja wychodzi mu naprawdę nieudolnie, bo Wilczyca zamiast straszyć, to przeważnie nudzi. 

Otrzymujemy nawał dialogów, tak samo źle wypowiadanych przez kolejnych aktorów, którzy grają, jakby nikt nie miał nad nimi kontroli. Właściwie to wygląda to, jakby reżyser nie był obecny na planie zdjęciowym, a może nawet i w montażowni, bo też muzyka nie zawsze pasuje do tego, co widzimy akurat na ekranie. Okazjonalnie film bardzo śmieszy, jak na rasowe filmidło klasy B (czy może już Z) przystało. Ale jak na mój gust trochę za rzadko, bo akcja w niewielu momentach odpowiednio przyspiesza. Mimo wszystko warto spróbować to obejrzeć, choćby dla zabójczego widoku odcinania ludzkich kończyn czy wycia wilków ozdabianego dialogami w stylu: – Co to? Co to? – Wilk. – Wilk? – Zima będzie długa. Bo czyż to nie brzmi uroczo? A trzeba też zaznaczyć, że pojawiają się tu pierwsze wyraźniejsze akcenty erotyczne. Dużo więcej będzie ich w Powrocie wilczycy oraz we Łzie Księcia Ciemności, ale...


Ten jeden z kilku nielicznych horrorów w historii polskiego kina odniósł ogromny sukces w PRL zyskując sobie równe 2 miliony widzów. Ponoć także w Czechach cieszył się niezłą popularnością. Filmowi koledzy Piestraka męczyli się z komunistyczną cenzurą, ich kolejne filmy trafiały na półki, a bohater tego tekstu ciągle zarabiał. Nie chcę tu sugerować, że drugi tak duży sukces komercyjny uczynił z Piestraka jakiegoś multi-milionera, ale na pustą lodówkę nie mógł narzekać. Przyczyniło się to wreszcie do tego, że w 1985 roku samodzielnie mógł wyreżyserować cały serial telewizyjny, dziejące się tuż przed bitwą pod Grunwaldem Przyłbice i kaptury. Serial którego, jak wspominałem, nie udało mi się obejrzeć. Przejdźmy więc do kolejnego, nakręconego w 1987 roku, pełnometrażowego filmu Piestraka. Jego absolutnie najbardziej pomysłowego i też najbardziej kiczowatego tytułu, który jest też moim osobistym numerem 1 w jego filmografii. Zresztą już sam tytuł – Klątwa Doliny Węży – mówi całkiem sporo, prawda?

10 komentarzy:

  1. Bardzo fajny, bezpretensjonalny tekst. Przezabawne cytaty. :) Czekam na część 2.

    OdpowiedzUsuń
  2. Gdzie udało ci się znaleźć Śledztwo? Oglądałeś w telewizji?

    OdpowiedzUsuń
  3. chomikuj.pl, skąd dorwałem też Łzę Księcia Ciemności. Warto zapłacić te 2 zł z hakiem za te filmy;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Mógłbyś może podać dokładny link do chomika? Nie mogę przez google nic znaleźć.

    OdpowiedzUsuń
  5. Zdaje się, że nie ma bezpośredniego linka, ale film znajdziesz gdzieś tutaj:
    http://chomikuj.pl/Starykinomaniak/-+KLASYKA+FILMU+POLSKIEGO/Filmy+powojenne/*c5*81za+ksi*c4*99cia+ciemno*c5*9bci (zakładka Filmy telewizyjne, krótkometrażowe i dokumentalne)

    OdpowiedzUsuń
  6. Wielkie Dzięki! Teraz pozostaje znaleźć na to wszystko czas.

    OdpowiedzUsuń
  7. powieccie jak zrobić efekty halowwenowe powieccie

    OdpowiedzUsuń
  8. Oglądałem dziś "Test pilota Pirxa" i nawet mi się podobał. Nie raziła mnie tandeta aż tak bardzo, atmosfera i dialogi robiły dobrą robotę. Ale ja widziałem kiedyś tam "Milczącą gwiazdę" z chyba 58 roku i przy tym "Test..." to arcydzieło. I cały czas jedno nie daje mi spokoju. Scena jak Pirx idzie na 1 spotkanie w sprawie lotu, jedzie po takich ruchomych taśmach w oszklonych szybach, jak i gdzie oni to nakręcili ?

    OdpowiedzUsuń
  9. A no niezła rzecz.
    Gdzieś we Francji to kręcili. Może część też w Anglii, nie jestem pewien. Ale własnie dlatego ta Polska wygląda tam jakoś tak nie-polsko;)

    OdpowiedzUsuń
  10. Temat dawny, ale pozwolę sobie dorzucić dwa słowa. Pirxa nie kręcili na zachodzie, kręcili go na wschodzie, a dokładniej w Estonii i Kijowie (w którym była ponoć największa w ZSRR hala filmowa).

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się