piątek, 28 października 2011

Gotham Central, czyli "Batman bez Batmana"

Po ponad półrocznej przerwie wracam do (okazjonalnego) pisania tu o komiksach. "Trzeba siać, siać, siać." Poniżej nieco przeredagowana wersja artykułu, który pierwotnie - w czerwcu tego roku - opublikowany został na łamach Kolorowych Zeszytów.


Gotham Central to z pewnością jeden z najciekawszych seriali, których akcja działa się w uniwersum Mrocznego Rycerza. Pomysł na całkiem oryginalną całość jest bardzo prosty - oto świat gothamskiej zbrodni widziany oczami zwykłych policjantów. No prawie zwykłych - są to detektywi wydziału śledczego, których rekrutował sam komisarz Gordon, a więc swego rodzaju policyjny heros. Scenarzyści serii, Ed Brubaker i Greg Rucka, szczególnie cenieni w świecie komiksu za historie noir (lub o noir się ocierające)*, postanowili maksymalnie uwiarygodnić miasto Człowieka Nietoperza. Uczynić je miejscem, w którego istnienie nikt nie mógłby wątpić. Zrezygnowali więc z ewentualnego futuryzmu czy gotyku znanego z filmowych adaptacji Tima Burtona - Gotham w ich wydaniu wygląda jak przeciętna amerykańska metropolia. Scenarzyści w towarzystwie Michaela Larka, rysownika słynącego z realizmu i drobiazgowości, skupili się na autentyzmie procedur śledczych oraz psychologii postaci.

Historiom, które stworzyli daleko do typowych kryminałów czy obrazów sensacyjnych. Ich bohaterowie przeżywają rozterki, jakie wszyscy miewamy, po broń sięgają rzadko, na miejsce zbrodni przybywają za późno, a śledztwa, które prowadzą, są żmudne i pełne mylnych tropów. Tyle że na koniec często czeka ich spotkanie z demonicznym przestępcą pokroju Jokera. A że policjanci pozbawieni są nadludzkiej siły czy supernowoczesnego sprzętu, z takimi przeciwnikami mają niewielkie szanse. Ale jak się z tym czują? Jak bardzo i w jaki sposób wpływa to na ich życie, nie tylko zawodowe? Jaką mają motywację do dalszego działania? I wreszcie - co czują do Batmana, tak często wyręczającego ich w kryzysowych sytuacjach? Oto pytania, jakie zadaje Gotham Central. Zaś odpowiedzi, których czytelnikowi udziela, z reguły dalekie są od oczywistości.

Akcja serii dzieje się w czasach, kiedy James Gordon przeszedł już na emeryturę, kiedy Harvey Bullock od dawna łajdaczy się w kolejnych knajpach nie mając wiele wspólnego z policyjną robotą, a uznany za wariata Bruce Wayne nie pokazuje się już publicznie. Co ciekawe, Batman uchodzi tu za zwykłą miejską legendę - oficjalnie wcale nie istnieje, zaś korzystanie z batsygnału uznawane jest za straszak na przestępców, mający tylko podtrzymywać mit. Skomplikowana i jak zwykle dysfunkcyjna biurokracja, o której po części serial także opowiada, sprawia, iż uruchomienie słynnej lampy przez gliniarzy traktowane jest jako złamanie prawa. Więc, gdy zapada decyzja o poproszeniu Nietoperza o pomoc, uruchomić batsygnał może wyłącznie osoba niezwiązana z pracą w policji sensu stricte. Absurd z życia wzięty (w pewnym sensie). Ale też detektywi wydziału śledczego wzywają swojego herosa raczej niechętnie, kiedy to już nie widzą większej nadziei we własnych działaniach.

Tym samym jest on postacią nawet nie drugoplanową, a epizodyczną (w niektórych historiach nie pojawia się wcale). Sprawia to, że jest bardziej tajemniczy niż kiedykolwiek wcześniej, a pozbawiony policyjnego przyjaciela pokroju komisarza Gordona - zaskakująco szorstki. Ciekawie też potraktowano super-złoczyńców. Otóż, wbrew pozorom, twórcy nie starali się ich wcale uczłowieczyć, ograniczając ich niezwykłość. Two Face, Kobieta Kot czy Szalony Kapelusznik pozostają takimi, jakimi ich znamy. Skoro jednak kolejne historie ukazywane są z punktu widzenia policjantów, to złoczyńców oglądamy tak samo rzadko, jak Batmana. Dzięki temu potencjalne zagrożenie, jakie niosą, staje się na swój sposób prawdziwsze. W tym miejscu pochwalić też trzeba rysującego ich Larka - mimo groteskowego charakteru pasują do zwyczajnie wyglądającego Gotham tak samo, jak ścigający ich stróże prawa.


Wiele o charakterze całości mówi już otwierająca ją dwu-zeszytowa opowieść In The Line of Duty. Oto dwóch detektywów udaje się do mieszkania, w którym - jak doniósł im pewien średnio wiarygodny informator - znaleźć mogą jakieś wskazówki na temat porwania nastolatki. W związku z jej sprawą nie znajdują nic, za to mieszkanie okazuje się kryjówką Mr. Freeze'a. Owocem tego spotkania jest śmierć jednego z bohaterów, który na oczach drugiego, nie mogącego nic zdziałać, zostaje przez przestępcę zamrożony, a następnie powoli rozrywany na kawałki. Doprawdy makabryczna zbrodnia. Trauma, jaką przeżyje ocalały detektyw Driver, będzie się za nim jeszcze długo ciągnąć. Znacząco wpłynie to też na morale całego zespołu, do którego należy.

To właśnie te psychologiczne (ale też obyczajowe) obserwacje są najmocniejszą stroną serii, która w swoich najlepszych odsłonach traktuje kryminał jako punkt wyjścia - środek, a nie cel sam w sobie. Świetne In The Line of Duty wyjątkowo zostało napisane przez obu scenarzystów. Bo z reguły tworzyli na zmianę: Brubaker zajął się historiami dziejącymi się głównie za dnia, a Rucka - nocą. Zdecydowali się na taki układ, gdyż obu interesowały trochę inne tematy, a także postaci, o których losach chcieli opowiadać. Tym samym ich scenariusze wzajemnie uzupełniają się, tworząc spójną całość. Mimo pewnych istotnych różnic obaj skupiali się na tym samym - na dokładnej obserwacji danych jednostek i ich pracy zawodowej, gdzie dużo częściej od wystrzałów broni słychać niekończące się rozmowy na przeróżne tematy, niekoniecznie ze zbrodnią związane.

Bardzo istotnym elementem serii jest ambiwalentny stosunek funkcjonariuszy do Batmana. Heros często postrzegany jest nie tyle, jako ostatnia deska ratunku, co tzw. mniejsze zło. Czasem jest niemile widziany nawet wtedy, gdy ratuje sytuację, z którą bohaterowie nie mogliby sobie sami poradzić. Zadane zostaje pytanie: Dlaczego mieliby okazywać mu wdzięczność, skoro większość jego działań przypomina im o ich bezsilności? Wprawdzie pojawiają się też postaci, na które działa on motywująco i które chętnie z nim współpracują, ale w większości wypadków ma wręcz destrukcyjny wpływ na policyjne ambicje i morale. Ta niejednoznaczność wespół z ciągle pojawiającymi się w komiksie dylematami moralnymi, a czasem też dosyć ponurą tonacją, przywodzi na myśl poetykę kina noir. Już sama legenda Mrocznego Rycerza doskonale się z nią komponuje, a w Gotham Central otrzymujemy bohaterów typowych dla najsłynniejszego modelu czarnego kryminału - detektywów teoretycznie znajdujących się na z góry przegranych pozycjach. Ludzi, którym częstym towarzyszem jest mieszanka romantyzmu i cynizmu.


Wbrew pozorom serial nie jest jednak tytułem jednoznacznie pesymistycznym - wówczas byłby jednowymiarowy, a i nie miałby większych szans na sprzedaż (w końcu wydawany był przez DC Comics, giganta amerykańskiego rynku, który choć zachwycony pracami autorów Gotham Central, stale pilnował, by nie przekroczyli pewnej granicy). To, co przygnębiające stale równoważone jest pewną dawką optymizmu - okazjonalną przebojowością i humorem, przede wszystkim zaś idealistyczną wiarą scenarzystów w tzw. cholernie dobrych gliniarzy. Bowiem wszyscy bohaterowie wydziału śledczego są postaciami stuprocentowo pozytywnymi. Może się to wydawać dosyć naiwne, ale postaci nie są przy tym pozbawione wad. Pamiętać też należy, iż są to głównie ludzie, których wybierał osobiście już niemalże legendarny komisarz Gordon, chcący w mieście umierającym przez korupcję stworzyć zespół, któremu bierność czy przekupstwo byłoby całkiem obce. I udało się. Wszystkie postaci, z jakimi bliżej zapoznają nas twórcy, są bardzo wiarygodne, o własnym, wyraźnie zarysowanym charakterze. Część z nich czytelnik poznaje tak dobrze, iż stają się ludźmi z krwi i kości, pozbawionymi jakiejkolwiek umowności. To oraz fakt, że zamiast jednego głównego bohatera otrzymujemy zbiorowy portret całego wydziału, a po części i samego miasta Gotham, przywołuje na myśl zupełnie inny tytuł kryminalno-obyczajowy, mianowicie serial The Wire (w Polsce znany jako Prawo ulicy), największe arcydzieło telewizji ostatnich lat, jeśli nie w całej jej historii.

Seria Rucki i Brubakera jest wprawdzie rzeczą bardziej gatunkową, a mniej ambitną, pozbawioną np. elementów politycznej satyry, ale można odnaleźć sporo wspólnych cech oby pozycji. Będą to nie tylko te już wymienione, ale i choćby kreacja miejskiej legendy, brak jakiegokolwiek efekciarstwa (choć materiał byłby dlań wdzięczny), ogromna ilość świetnie napisanych dialogów, istotne tło społeczne często wzbogacające historię, a nawet pewna konkretna postać wybuchowej policjantki-lesbijki i jej wynikających z tego problemów. Autorzy komiksu nie podali wprawdzie żadnego tytułu, którym by się inspirowali (a przynajmniej mi nie udało się na taką informację natrafić), ale chętnie opowiadają o swojej miłości do telewizyjnych seriali policyjnych. I nawet, jeśli określenie "serial policyjny" jest dla niezwykle skomplikowanego The Wire trochę krzywdzące, nie mam wątpliwości, że jeśli ktoś polubi jeden z tych tytułów, to polubi i drugi. Niezależnie od kolejności, w jakiej by je poznawał.

Gotham Central wydawane było w latach 2003-2006 i z miejsca podbiło serca komiksowych krytyków, szybko otrzymując szereg nominacji do statuetek Eisnera. Ale ten oczywisty sukces artystyczny nie przekładał się niestety na sukces komercyjny - wydawania kolejnych zeszytów stale oznaczało mniejszą czy większą finansową klapę. Na szczęście szefostwo DC Comics zachwycone pracami Brubakera, Rucki i Larka, ciągle publikowało kolejne zeszyty, obiecując nawet autorom, iż serial trwać będzie tak długo, jak długo będą chcieli nad nim pracować. A w międzyczasie zarabiać zaczęły wydania zbiorcze komiksu, który zaczął zyskiwać sobie grono oddanych fanów. Niestety po niespełna 30 zeszytach z zespołu odszedł Michael Lark, przez co poziom oprawy graficznej trochę spadł. Później zrezygnował też Brubaker, pieczę nad kilkoma ostatnimi zeszytami zostawiając samemu Rucce.

I w tym niekoniecznie optymistycznym miejscu należałoby zaznaczyć, że cały serial jest jednak rzeczą dosyć nierówną, gdyż zdarzały się opowieści zdecydowanie zaniżające jego ogólnie wysoki poziom. Były to te historie, w których kryminalne elementy odgrywały największą rolę. Zdarzało się wówczas autorom popadać w zwykły schematyzm. Na szczęście przeważały jednak historie całkiem zgrabnie łączące gatunkowość z obserwacją psychologiczno-obyczajową, a zdarzały się też takie, które bardzo umiejętnie skupiały się wyłącznie na wewnętrznych przeżyciach danych postaci, jak na przykład niezwykłe Daydreams and Believers (której bohaterka uzależniona była od fantazjowania o romansie z Mrocznym Rycerzem). Ostatecznie ciężko mi nie myśleć o Gotham Central, jako o rzeczy bardzo udanej i godnej polecenia każdemu fanowi Batmana. Bo mimo, iż nie jest to już novum w jego uniwersum, to po dziś dzień wcale się nie zestarzało. Ale przede wszystkim dlatego, że kultowy heros pojawiał się tam tak rzadko, a komiks nie tylko nic na tym nie tracił, ale też dużo zyskiwał.

* To pewne, wygodne dla mnie, uproszczenie. Na koncie mają bardzo różne pozycje, które mniejszy czy większy sukces odniosły. Jednak tam, gdzie "deszcz, noc i spluwy", tam autorzy zdają się czuć najlepiej.

2 komentarze:

anonimie, podpisz się