Agent OSS 117 to wytwór wyobraźni pisarza Jeana Bruce'a. Pierwsza z wielu powieści opisujących niebezpieczne przygody najlepszego francuskiego szpiega wydana została w 1947 roku. A więc na 6 lat przed Casino Royale Iana Fleminga. Pierwsza filmowa adaptacja miała premierę w 1956 roku, ale nie zyskała zbyt wielu odbiorców. 7 lat później międzynarodowy sukces osiągnął Dr. No, pierwszy film o przygodach Jamesa Bonda. Wówczas francuscy producenci postanowili dać OSS 117 jeszcze jedną szansę i tym razem opłaciło się. Do 1970 roku powstało 6 opowiadających o nim filmów. Nie ma jednak wątpliwości, iż ich komercyjne sukcesy (w kraju, nie za granicą) nie miałyby miejsca, gdyby nie niesłabnąca popularność agenta 007. Tym samym OSS 117 zyskał miano francuskiej odpowiedzi na Bonda, choć przecież, teoretycznie, powinno być nieco na odwrót. Inna sprawa, że ani jednego ani drugiego bohatera zapewne by w ogóle nie było - a przynajmniej nie na kinowych ekranach - gdyby nie wcześniejsze sukcesy szpiegowskich obrazów Alfreda Hitchcocka. Ale o tym może innym razem.
W 2006 roku zapomnianego już francuskiego agenta odkopał Michel Hazanavicius, wówczas jeszcze początkujący reżyser niemający na koncie sukcesów, dzisiaj powszechnie podziwiany, nagradzany kolejnymi statuetkami twórca Artysty. Hazanavicius poczynił ogromne zmiany względem oryginalnej serii. Jego OSS 117 - Kair, gniazdo szpiegów nie jest już mieszanką szpiegowskiego thrillera i filmu przygodowego, lecz mieszanką parodii kina szpiegowskiego w ogóle i satyry obyczajowej.
Na pierwszy rzut oka tytułowy agent jawić się może jako typowy bohater tego typu kina - uroczy i sympatyczny przystojniak o śnieżnobiałym uzębieniu, doskonale wiedzący jak podrywać przedstawicielki płci pięknej, a także jak bić, aby naprawdę bolało. Rzecz w tym, że przede wszystkim jest arogantem, narcyzem, seksistą, rasistą i po prostu idiotą. Totalnym idiotą. Ekspozycja nie wygląda zbyt interesująco, bo zdaje się zapowiadać wtórną komedyjkę o losach najwyżej pociesznej postaci. Kiedy jednak rozpoczyna się już właściwa akcja filmu, reżyser torpeduje widza kolejnymi wadami agenta, jego kolejne poczynania ozdabiając niemałą dawką absurdu (żeby tylko wymienić strzelaninę, podczas której latają nie pistoletowe kule, lecz kury).
Cała zabawa polega tu na zestawieniu archetypu bohatera kina szpiegowskiego z rzeczywistością wprawdzie niezbyt poważną, ale powiedzmy, że bliższą tej naszej, niż realiom, jakie znamy ze starych produkcji tego sortu. Np. bohater wszystkie kobiety postrzega jako niezbyt rozgarnięte istoty gotowe w każdej chwili się z nim przespać. Nie dociera do niego, że może być inaczej. Odwiedzany Kair to dla niego jedna wielka wioska, pełna śmiesznych, prymitywnych ludzi wyznających jakąś debilną religię i w ogóle mających jakieś kosmiczne zwyczaje. Nie to, co on - majętny, nowoczesny Francuz. Chodząca doskonałość. Niemal wszystkie zalety postaci w stylu Jamesa Bonda (ale też wyidealizowanego obywatela społeczeństwa
Sam film to przede wszystkim świetne ćwiczenie stylistyczne. Akcja rozgrywa się w 1955 roku i na każdym kroku widoczna jest stylizacja na kino tego okresu - od specyficznego sposobu kadrowania przez kolorystykę po oddzielające kolejne sekwencje sklejki montażowe, choć te akurat należałoby przypisać produkcjom nieco starszym. Pełnią one jednak dokładnie taką samą funkcję, co w nieśmiertelnym Młodym Frankensteinie Mela Brooksa - konsekwentnie dystansują widza, dodając też opowiadanej historii swoistego uroku. Raz na jakiś czas zdarzają się też prześmiewcze parafrazy formalnych rozwiązań typowych dla kina lat 50. Np. gdy postaci zaczynają się delikatnie całować w pewnym pokoju, kamera leniwie zmierza w inną stronę, ale niestety po drodze napotyka wiszące na ścianie lustro, w którym widać, iż wcale się tak grzecznie już nie zachowują. A więc cały ten jakże subtelny romantyzm diabli wzięli. Ręka zszokowanego operatora drży, wreszcie kamera w ekspresowym tempie szwenkuje w stronę miejsca bezpieczniejszego dla wrażliwości widza.
OSS 117 - Kair, gniazdo szpiegów nie jest filmem, dla którego warto sprzedać swoją nerkę, ale jego seans z pewnością nie będzie czasem straconym. Szkoda tylko, że na tej części przygód debilnego agenta reżyser nie poprzestał. Komercyjny sukces zachęcił go do realizacji filmu OSS 117 - Rio nie odpowiada, który to posiada chyba wszystkie możliwe mankamenty przeciętnego sequela. Dowcip opowiedziany po raz drugi już nie śmieszy, satyryczne ostrze zostało stępione, intryga uproszczona (a przecież już w pierwszej części nie należy do skomplikowanych), wreszcie konteksty i podteksty zastąpione zostały okropną dosłownością. Wtórna rzecz i nawet stylizacja na kino końca lat 60. - z wpływami pop-artu na czele - nie pomaga. Przez to nie czekam już na polską premierę Artysty tak niecierpliwie, jak wcześniej. Ale, oczywiście, ciągle liczę na kawał porządnego kina.
Coś jest na rzeczy z rasizmem we francuskich filmach z lat 50. Jakiś czas temu oglądałem ramotę "100 tysięcy dolarów w słońcu". Arabowie są tam przedstawieni jako kłamcy, złodzieje, lenie i zdrajcy, do tego nie grzeszący inteligencją. Kobiety oczywiście bez skrupułów są nazwane dziwkami ("Kochanie jesteś dziwką" - mówi z szelmowskim uśmiechem Belmondo), a akcja filmu gdzie się kończy, ha, w burdelu. Francuska obsesja na punkcie prostytutek jest zastanawiająca, nawet taki Godard ciągle o tym kręcił filmy, u niego nawet małżeństwo było formą prostytucji.
OdpowiedzUsuńGodard był kobieciarzem, a skurwieni byli dla niego wszyscy, prócz osób o odpowiednio lewicowych poglądach;)
OdpowiedzUsuń"OSS 117" w wykonaniu Hazanaviciusa celuje przede wszystkim we "francuską wyższość". Słynne nadęcie żabojadów miesza niemal na każdym kroku z błotem. Dosyć zaskakujące, bardzo przekonujące.
Jedyne francuskie kino tego okresu, jakie znam, to nowa fala, wybrane pozycje stricte gatunkowe + Melville, także nie wiem jak to było z tym rasizmem, ale wierzę. Ciekawa sprawa. +1 dla Hazanaviciusa.
Godard jest jednocześnie feministą i mizoginem, ta sprzeczność jest we wszystkich filmach, choć takie "Ratuj kto może (życie)" jest w jego filmografii uznawane z szczyt mizogini, zwłaszcza za scenę z biznesmenem i prostytutką.
UsuńWiem o co chodzi z tą francuską wyższością, nasz Andrzej Żuławski na to choruje, dlatego go nie lubią.
Zresztą pamiętaj jakim słowami kończy się "Do utraty tchu", to nie mógł być przypadek.
Jak to pewien mądry człowiek napisał, Godard to artysta wiecznie poszukujący, ale rzadko znajdujący;)
UsuńCytat: "Np. gdy postaci zaczynają się delikatnie całować w pewnym pokoju, kamera leniwie zmierza w inną stronę, ale niestety po drodze napotyka wiszące na ścianie lustro, w którym widać, iż wcale się tak grzecznie już nie zachowują."
OdpowiedzUsuńPamiętam tę scenę, pomysłowa i zabawna. Ten film "Kair, gniazdo szpiegów" oglądałem kilka lat temu jeszcze zanim Hazanavicius zrobił "Artystę". Podobała mi się gra tego aktora Jeana Dujardina, a film mnie kilkakrotnie rozbawił, jednak im bliżej końca tym coraz bardziej byłem rozczarowany filmem. Na pewno warto obejrzeć, bo jest lepszy chociażby od parodii Bonda "Casino Royale" z 1967 roku, ale ma też słabe punkty i humor nie najwyższych lotów. Najbardziej mi zapadła w pamięć piosenka: http://www.youtube.com/watch?v=zoTmPNXIANo&feature=related
PS. Na "Artystę" czekam z niecierpliwością, jestem ciekaw tego filmu.
No do jakiegoś wysokiego poziomu to rzeczywiście trochę brakowało. Fragmentem z "Bambino" (bardzo sympatycznym) przypomniałeś, że film czasem zaskakiwał tym, że debilnemu bohaterowi coś tam się jednak fajnie udawało.
UsuńZapraszam do obserwacji mojego bloga. Nowy post - filmowy!
OdpowiedzUsuń