Niniejszy tekst opublikowany został również na łamach portalu E-Splot.
Ponad dwa lata temu, przy okazji premiery Autora widmo na festiwalu w Wenecji, większość krytyków zgodnym chórem twierdziła, iż Polański powrócił do stylu, a nawet formy sprzed lat. Jakkolwiek ciężko nie zauważyć istotnych podobieństw do jego wczesnych dzieł, tak jednak twierdzenie, jakoby jakością film ten im dorównywał, wydało mi się zdecydowanie przesadzone (choć uważam go za pozycję udaną). Dziś Autora widmo postrzegam jako swego rodzaju rozgrzewkę, rzecz konieczną, aby później mogła powstać Rzeź - najlepszy obraz Polańskiego od wielu lat. Może nawet od czasów Lokatora. Inna sprawa, że pod pewnymi względami jest to film znacznie odbiegający od starszych dokonań kontrowersyjnego reżysera. To swoiste pomieszanie starego z nowym.
Już po raz ósmy w swojej karierze Polański buduje dramatyzm fabuły poprzez uwięzienie bohaterów w zamkniętej przestrzeni. Jednakże tym razem, choć nie brakuje konsekwentnie zagęszczanej atmosfery i stale rosnącego napięcia, reżyser doprowadza do sytuacji ekstremalnych nie tyle by wystraszyć, co rozbawić. Śmiech, jaki powoduje, nie jest jednak śmiechem tylko radosnym, bo wbrew reklamującym film plakatom i zwiastunom Rzeź nie jest czystej wody komedią, lecz gorzko smakującym komediodramatem, gdzie humor - mimo iż stale obecny - jest narzędziem służącym obserwacjom obyczajowo-socjologicznym.
Po raz pierwszy w swojej karierze reżyser opowiada historię w czasie rzeczywistym, co - także z racji miejsca akcji, jakim jest głównie jedno tylko wnętrze - przywołuje na myśl klasyczną Linę Alfreda Hitchcocka. Podobieństw jest zresztą więcej: ogromna ilość dialogów stale pchających fabułę do przodu, wszechobecna ironia, dyskusje na temat zbrodni i kary (choć o nieco innym charakterze), wreszcie widmo zbliżającej się katastrofy. Brakuje tylko ukrywanego gdzieś w mieszkaniu truposza, wynikającego z tego suspensu oraz filozofowania na temat moralności. No i próby sfilmowania całej historii w możliwie najmniejszej liczbie ujęć. Zamiast wspomnianego trupa mamy za to dziecko z powybijanymi zębami, zamiast suspensu stałe balansowanie na granicy porozumienia i nie lada awantury, a na miejscu krytyki nazbyt elastycznego kręgosłupa moralnego - satyrę na ludzki egotyzm i hipokryzję.
Scenariusz Rzezi jest prosty, ale też całkiem imponujący - charakteryzuje się bardzo inteligentnymi dialogami, świetnie rozpisanymi postaciami i dopracowaną dramaturgią. Nie ma tu choćby jednej sceny, w której konflikt nie byłby przynajmniej sugerowany, jak również choćby jednego fragmentu, w którym uśmiech którejś z postaci nie byłby wymuszony lub sarkastyczny. Wprawdzie gdy na zasadzie efektu domino zaczynają wybuchać kolejne sprzeczki, nie brakuje przerywających je i potrzebnych widowni chwil wytchnienia, ale emocje wówczas nieznacznie tylko opadają. Spowodowane jest to faktem, iż te spokojniejsze fragmenty są nie tylko, oczywiście, tymczasowe, ale też zaskakujące. Przeważnie pojawiają się bowiem w dosyć nieoczekiwanych momentach i z dosyć nieoczekiwanych powodów, za każdym razem stanowiąc też podstawę kolejnych sporów.
Motorem napędowym fabuły jest błędne koło wynikające (początkowo) ze ścisłego przestrzegania przez bohaterów norm zachowania i form towarzyskich. Jedno dziecko dotkliwie pobiło drugie, ich rodzice spotykają się, aby wszystko kulturalnie wyjaśnić i przy okazji udowodnić sobie, jak cywilizowanymi i dobrymi są ludźmi. Goście co jakiś czas próbują wyjść z mieszkania gospodarzy, lecz z różnych powodów sztuka ta nie udaje się im - a to etykieta wymaga jeszcze napić się oferowanej kawy, a to trzeba jednak wyjaśnić jeszcze jakąś kwestię. Później dochodzi jeszcze duma. Do pewnego momentu wszystko jest na pokaz, także ze strony gospodarzy. To absurdalne źródło ambarasu przywodzi na myśl mistrzowskiego Anioła zagłady Luisa Bunuela, gdzie nieszczerość grupy bohaterów owocuje niewidzialną blokadą uniemożliwiająca im wyjście z przyjęcia, na które wcale nie chcieli przyjść, co powoduje, iż zaczynają wdawać się ze sobą w kolejne kłótnie, odkrywając tym samym swoją prawdziwą naturę. O ile jednak hiszpański surrealista celował w katolickich burżujów, o tyle Polański tworzy satyrę bardziej uniwersalną. No i nie wychodzi poza obręb realizmu.
Bójka dzieci bohaterów szybko okazuje się tylko pretekstem do opowiedzenia o czymś zgoła innym, niż o próbie jej wyjaśnienia. Każdego ogranicza własne ego, w mniejszym czy większym stopniu neutralizujące empatię, zawsze będące prawdziwym źródłem konfliktów. Reżyser mówi o tym poprzez tworzenie nowych konfiguracji atakujących się ludzi - najpierw jest to pojedynek jednego małżeństwa z drugim, następnie samców z samicami i po prostu ludzi z ludźmi. Choć każdy z czwórki bohaterów reprezentuje konkretny typ jednostki obecny we wszystkich nowoczesnych społeczeństwach, ciężko nie odnieść wrażenia, iż przedstawione w nim spory dotyczyć mogłyby absolutnie każdego z nas. "Hipokryzja podstawą człowieczeństwa i społeczeństwa" - zdaje się przemawiać Polański.
Jego bohaterowie są śmieszni, straszni, żałośni. Jednakże reżyser nie traktuje ich z wyższością, lecz ze zrozumieniem, a przy swoich nieco groteskowych charakterach pozostają oni bardzo naturalni. Niewątpliwie duża w tym zasługa odpowiednich aktorów, bez których opowiadana historia łatwo mogłaby się zamienić w niezobowiązującą farsę. Najbardziej popisową kreacją poszczycić się może Jodie Foster, grająca tu swoją najlepszą rolę od lat, ale wcale nie zostawia w tyle Johna C. Reilly'ego, odtwarzającego jej nieco fajtłapowatego męża czy Christopha Waltza, jako zdystansowanego, cynicznego człowieka interesu. Na ich tle nieco mniej wyraźna pozostaje Kate Winslet, aczkolwiek - mimo kilku mocnych fragmentów - przyszło jej odegrać nieco bardziej stonowaną (mniej istotną?) postać.
Po raz pierwszy Polański w opowieści rozgrywającej się w zamkniętej przestrzeni unika klaustrofobicznej atmosfery, która niewątpliwie nie przysłużyłaby się tej akurat fabule. Choć akcja rozgrywa się niemal tylko w jednym wnętrzu, reżyser bardzo skutecznie unika też szkodliwej dla wrażliwości szerokiego widza statyki. Przy tym jednak forma na każdym kroku ściśle podporządkowana jest treści. Oto kiedy poznajemy bohaterów dominują plany czwórkowe i dwójkowe, zaś kiedy pojawiają się pierwsze zgrzyty postaci zaczynają otrzymywać po własnym kadrze. Później z kolei zestawia dane postaci razem zarówno wtedy, gdy stoją po jednej stronie barykady, jak i wtedy, gdy niemal rzucają się sobie do gardeł. Reżyser, dbając o regularność ruchu w kadrze, wymusił na aktorach ciągłe gestykulacje, często też posiłkując się montażem wewnątrzkadrowym. Wreszcie, gdy emocje sięgają zenitu, kamera zostaje zdjęta ze statywu, subtelnie dynamizując opowieść.
Rzeź to emocjonalny slalom gigant, ale zarówno kolejne punkty zwrotne, jak i chwile wyciszenia po kolejnych kulminacjach zarysowywane są na tyle delikatnie, iż nawet mimo satyrycznego charakteru film wygląda bardzo realistycznie. Mówi się, iż duża ilość dialogów zabija kino, które przecież powinno opierać się przede wszystkim na opowiadaniu obrazami. Choć w najnowszym dziele Polańskiego dominują słowa, reżyser nadrabia "wizualne straty" przeróżnymi ustawieniami kamery i dbałością o kompozycje kadru. Dzięki temu o jakiejkolwiek monotonii i "anty-filmowości" mowy nie ma. To rzecz niezwykle przemyślana i dopracowana. Wreszcie to najlepszy dowód na to, iż nasz rodak powinien częściej sięgać po komedię lub jej okolice, bo niewątpliwie czuje się tam jak ryba w wodzie.
Z niecierpliwością czekam na ten film. Nie jestem wielką fanką Polańskiego, ale mam nadzieję że tym razem się nie zawiodę :)
OdpowiedzUsuń